30.12.2019. Pobudka w Hajdúszoboszló. Nie ma czasu na dłuższy odpoczynek po wczorajszej trasie ze Słowacji do Węgier, gdyż dzisiaj pora na kolejny kraj i zarazem najdalszy punkt wyjazdu. Do przejechania nie mamy jednak dużo, niecałe 80 kilometrów. Kierunek: Rumunia!

Na trasie ruch prawie zerowy. Słuchamy węgierskiego radio i dobudzamy się. Jakoś minęła droga aż do granicy, szybciej niż by się wydawało. I w tym miejscu warto wspomnieć, że Rumunia, choć jest w Unii Europejskiej, nie jest w Strefie Schengen, więc na podróżnych czeka odprawa graniczna. Jest kolejka kilku aut, obok ciężarówek, ale idzie sprawnie. Kontrolują nas rumuńscy celnicy. Oglądają paszporty, pytają o cel przyjazdu i pozwalają jechać dalej. Widać już komin huty i dalej miasto. Ale krajobraz wokoło się zmienia. Jest więcej chaosu w przestrzeni. Na ulicach, ciekawostka, potrafią pojawić się zarówno bardzo ekskluzywne samochody, jak i takie, po których nawet Polak już by nie płakał, sprzedając (a raczej oddając na szrot).

Dzień wcześniej naczytałem się nieco o parkowaniu w Oradei (ok. 200 000 mieszkańców) i wniosek był taki, że jest płatne, ale kupić bilet, zwłaszcza obcokrajowcowi, jest ciężko. Szukając zatem miejsca do bezpiecznego (ach te stereotypy o niektórych krajach…) i bezpłatnego pozostawienia samochodu, trafiłem na miejsce idealne. Idealne, bo koło… zajezdni tramwajowej. No gdzież moglibyśmy lepiej trafić.

Miejsce aż tak idealne się jednak w praktyce nie okazało, patrząc wyglądzie samochodów, które koło nas stały, no, ale ryzykujemy. Na pierwszy rzut zajezdnia przy Strada Atelierelor. Potem już kierunek centrum. Pieszo, na razie pieszo.

Mijamy rzeczkę Peta i ulicą Ronalda Raegana dochodzimy do Placu 22 Grudnia, na pamiątkę rewolucji, w wyniku której Rumunia została oswobodzona z rządów Nicolae Ceaușescu w 1989 roku.

Udajemy się pod pałac Tarii Crisurilor (obecnie pałac biskupów) i do parku Nicolae Bălcescu. Na zoo, które obok się znajduje, nie mamy czasu. Czeka nas teraz ponad kilometrowy spacer w drugim kierunku rumuńskimi dzielnicami. Mijamy m.in. takie blokowiska:

Na Placu Cetatii jest punkt sprzedaży biletów komunikacji miejskiej. Pani nie mówi po angielsku, ale dogadujemy się pokazując na cenniku co chcemy. Stajemy się szczęśliwymi posiadaczami dwuprzejazdowych biletów miejscowego OTL za 6 lei.

Skoro mamy już najważniejsze, to jestem spokojny. Idziemy do twierdzy. Wygląda imponująco na satelicie (pięciokąt), ale, jeśli nie wchodzi się do muzeum, nie ma tam nic ciekawego. Kościół zamknięty. W tym miejscu odbywają się podobno wydarzenia kulturalne i koncerty. Wszystko odnowione za pomocą funduszy unijnych. To nasz najdalszy punkt na wschód. Teraz już w stronę centrum. Mijamy katedrę episkopalną Zmartwychwstania Pańskiego. Można wejść do środka. To nowa świątynia, bardzo okazała, ale wrażenie psują blokowiska dookoła.

Po drugiej stronie ulicy chwila na pooglądanie tramwajów. Miasto zaczyna coraz ładniej wyglądać. No, ale w końcu zbliżamy się do odnowionego centrum.

W pobliskim Parku 1. Grudnia warto zobaczyć mozaikę na domu kultury oraz statuę Eroului Necunoscut. W lecie działa tu też fontanna. Kolejny w drodze na plac centralny jest kościół rzymskokatolicki Najświętszej Marii Panny. Wreszcie eleganckim deptakiem Vasile Alecsandri (gdzie kupujemy małe przekąski) dochodzimy na Plac Unii, główne miejsce w mieście.

Tutaj faktycznie można uwierzyć, że Oradea, zwana też Wielkim Waradynem, należy do najlepiej rozwiniętych miast w Rumunii. Jest lodowisko, diabelski młyn, stoiska z fast foodem, choinka. Nas interesuje na początek hotel Vulturul Negru („Czarny Orzeł”). Ten charakterystyczny, secesyjny pałac, to chluba Oradei i jej najbardziej rozpoznawalny obiekt. Na dachu obu skrzydeł budynku siedzą „koguty”, połączone ze sobą łańcuchem, symbolizując zwycięstwo i połączenie obu części pałacu. Na dole, między nimi, zaczyna się pasaż.

Pasaż powstał w latach 1907-1908. Łączy trzy kamienice. Na witrażach wewnątrz znajdują się wizerunki czarnego orła, podobnie ptak ten widnieje na podłodze pod kopułą. To wizytówka miasta. Obecnie działają tu liczne puby, kawiarnie i sklepy.

Na Placu mieści się też pomnik Michała Walecznego, eklektyczny Ratusz zbudowany w latach 1902-1903 (zdjęcie niżej), pałac biskupów greckokatolickich, katolicki kościół św. Władysława z lat 1717-1733 czy cerkiew Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, zwana kościołem księżycowym. Obie świątynie były otwarte, a ratusz niestety w czasie naszego pobytu był prawie cały w rusztowaniach. Ogólnie Oradea to miasto wszelkiej maści świątyń. Według Wikipedii, zabytkowych obiektów sakralnych jest tutaj około setki. Tyle oczywiście nie widzieliśmy, ale faktycznie jest ich tutaj cała masa i większość godna uwagi.

Idziemy, a jakżeby inaczej, do kolejnego kościoła. Wielki Kościół Reformowany. Majestatyczna budowla, o charakterystycznym układzie – jest szerszy niż dłuższy. Niestety zamknięte na cztery spusty, a i w takim miejscu, że dobre zdjęcie ciężko wykonać. Po drugiej stronie ulicy synagoga Aachvas Rein z Muzeum Historii Żydów.

Wracamy pod Ratusz i przechodzimy mostem przez rzekę Szybki Keresz (zlewisko Morza Czarnego). Mijamy Teatr Narodowy, kolejny godny uwagi budynek. Na deptaku Calea Republici obiad (Stefy Cafe, można polecić).

Niektóre kamienice są naprawdę piękne… Niżej Pałac Moskovits…

…lecz chwilę potem, po minięciu kościoła Zesłania Ducha Świętego (kolejny!), idziemy taką ulicą:

Ale na dokładnie tej ulicy są też takie domy:

Kraj kontrastów. Jako ciekawostkę wrzucam też zdjęcie posiadłości (dużo powiedziane), w której ktoś poszedł na całość i otoczył się drutem kolczastym.

Zaczyna się ściemniać, a nogi zaczynają o sobie dawać znać. No, ale gros miasta już zobaczyliśmy i wszystko pieszo. A to oznacza… tak, tak, że tramwaje jeszcze przed nami. Ale zanim, to teraz dotarliśmy do katedry Wniebowzięcia NMP z pomnikiem króla Węgier Władysława I Świętego oraz pałacem biskupów rzymskokatolickich.

Nastał moment prawdy. Ostatnie przejście piesze i na przystanku Bulevardul Dacia (otoczenie jak na zdjęciu niżej) wsiadamy w linię 1N.

Przejeżdżamy na pętlę Pod CFR. Niestety dalej jedzie tylko linia 1NS, a na taki kurs nie udało nam się załapać. Przystanek pieszo do Kauflandu. Tutaj zakupy, skupiając się na rumuńskich specjałach (o których w sumie wiedzieliśmy niewiele, więc każdy brał coś na czuja).

Powrót linią 4R. Tramwaj, no cóż, dobrze, że dojechał do naszego przystanku 🙂

A ten przystanek to przystanek o nazwie Lotus. Przejechaliśmy całe miasto, mijając wcześniej zwiedzone miejsce. Taka przypominajka się zrobiła dla utrwalenia. No ale wysiadka. Tak oto wykorzystujemy nasze dwa przejazdy. Kawałek do nocnego przejścia rumuńskim osiedlem z wielkiej płyty (jest adrenalinka, ach te stereotypy) i jesteśmy z powrotem pod zajezdnią.

Samochód na szczęście stoi, gdzie stał, a jego wygląd się nie zmienił. Albo przynajmniej do tej pory tego nie odkryłem, a rok już minął. Padnięci, wsiadamy i ruszamy w drogę powrotną. Tutaj, na granicy, każą nam jeszcze otworzyć bagażnik i – co ciekawe – zrobią to rumuńscy celnicy, nie węgierscy. Potem czeka nas jeszcze tankowanie. Tego też się trochę obawialiśmy, zwłaszcza, że celowaliśmy w LPG. Ale na stacji zostaliśmy obsłużeni, a jedyne co trzeba było zrobić, to powiedzieć „full” i – mniej przyjemne – zapłacić. Cena za litr: 252,9 forinta węgierskiego. Obsługa bardzo miła. A tankowaliśmy tutaj, to też nie tajemnica.

Hajdúszoboszló. Jutro Sylwester, więc pora się wyspać…

udostępnij:
Maciek podróże, Rumunia