31.12.2019. Dziś dzień przerwy od samochodu, przejedziemy nim może 4 kilometry. I będą to kilometry na dworzec kolejowy w Hajdúszoboszló. Po drodze jeszcze przystanek na sklep, zakupy na kolację i prowiant na jutrzejszy powrót.

Normalnie można byłoby przejść się piechotą z naszego pensjonatu, ale gdzieś trzeba zostawić nabyte dobra, a dodatkowo program jest znowu napięty i nie wiadomo na którą uda się wrócić. Poza tym czeka nas cały dzień zwiedzania Debreczyna. Tak, dzisiaj w końcu pora na Węgry, w których w sumie jesteśmy już trzeci dzień.

Dworzec w Hajdúszoboszló był akurat remontowany, zarówno budynek, jak i perony. Dla podróżnych był kontenerowy budynek z jedną kasą oraz tymczasowy peron z dojściem naokoło przez tory. Kupujemy w kasie bilet na najbliższy pociąg i mamy chwilę na poczekanie. Obok jest barek, więc to dobry moment na kawę na rozbudzenie.

Oczywiście do Debreczyna można byłoby pojechać samochodem, to raptem 25 kilometrów i drogę już znaliśmy, lecz to taka dodatkowa atrakcja, a przy okazji proekologiczne postępowanie transportowe 🙂

Nie wiem czy się przyznawać, ale to dopiero mój trzeci w życiu przejazd pociągiem za granicą (nie liczę rzecz jasna tramwajów i metra, które z transportowego punktu widzenia pewnego rodzaju koleją też są…). Wcześniej były Włochy, ale dawno, bardzo dawno, jeszcze jak jeździłem jako uczestnik na kolonie. Drugi raz z kolei w USA. Więc można uznać, że tym razem pierwszy raz byłem głównym organizatorem i w pełni odpowiadałem za pomysł i trasę.

Cena biletu w jedną stronę: 370 forintów węgierskich i nie jest on na konkretny pociąg, a na każdy jadący na wskazanym odcinku w ciągu najbliższych 4 godzin. W pociągu pusto. Wagony niewiele się różniły od tych polskich, tradycyjnych, przedziałowych (ale takie są najlepsze!!!). Konduktor wydukał jakieś „dzień dobry” po węgiersku, nawet nie zauważył, żeśmy obcokrajowcy, sprawdził bilety i poszedł. Tak naprawdę po obejrzeniu wagonów od środka, przeglądnięciu map i schematów sieci kolejowej Węgier (był też interesujący schemat okolic Balatonu), zrobieniu paru zdjęć i spotkaniu z konduktorem na nic więcej za bardzo nie było czasu, bo dojechaliśmy na miejsce. Debreczyn.

Nie wiem czy już pisałem takie krótkie słowa wstępu o tym mieście, czy nie, więc króciutko kilka faktów. Najważniejszy: miastem partnerskim Debreczyna jest Lublin! Debreczyn to drugie co do wielkości miasto na Węgrzech (po Budapeszcie rzecz jasna), ok. 200 000 mieszkańców. Leży w historycznej krainie Kriszana. Dwukrotnie pełnił rolę stolicy Węgier (1849 i 1944 rok). Miasto składa się z dwóch zasadniczych części – uzdrowiskowej i… pozostałej. W uzdrowiskowej już byliśmy – przy stadionie i w saunarium w Aquaticum. Obie części łączy nic innego jak tramwaj. Jedna z dwóch linii w mieście, więc ciężko zabłądzić czy się pomylić. W części mieszkalnej funkcjonują dodatkowo trolejbusy, a pod dworcem obie sieci się krzyżują. I właśnie to, jak nietrudno się domyślić tym, którzy już trochę mnie poznali, był nasz pierwszy punkt programu.

Na zdjęciu wyżej skrzyżowanie sieci trolejbusowej i tramwajowej. W tym momencie przejeżdżają tramwaje. Sieć trolejbusową z kolei łatwo rozpoznać, bo ma dwa równoległe przewody. Kończąc na ten moment temat komunikacji miejskiej zapowiem jeszcze tylko, że mieliśmy na dziś przewidziane trzy przejazdy – dwa tramwajowe (obie linie) i jeden trolejbusowy. Do realizacji tego celu zostały zakupione po trzy bilety na łebka (wychodziło taniej niż dobowe). Cena: 330 forintów za bilet.

W przeciwieństwie do Oradei, gdzie byliśmy wręcz przytłoczeni liczbą zabytków, tutaj do zobaczenia są zaledwie trzy kościoły i niewiele więcej. Z dworca idziemy zatem główną ulicą (Piac), wzdłuż linii tramwajowej.

Pierwszy nietransportowy punkt programu: Katedra św. Anny. Można wejść do środka. Świątynia całkiem spora, na jednej ze ścian tablica pamięci Jana Pawła II, który był w Debreczynie w 1991 roku. O tej wizycie jeszcze raz wspomnimy.

Wracamy do głównego traktu i może jakieś 200 metrów dalej druga z trzech świątyń: Mały Kościół Reformowany. Ten jest jednak zamknięty na cztery spusty, więc jedynie obchodzimy go dookoła. Stąd już dosłownie dwa kroki do głównego placu miejskiego – Placu Lajosa Kossutha, gdzie:

a) mieści się największa atrakcja Debreczyna – Wielki Kościół Reformowany,

b) był (nie wiem czy jest dalej) diabelski młyn (nawiasem mówiąc one były wszędzie, zauważyliście? W Koszycach i w Oradei też…),

c) jest taki napis „Debreczyn” do piątkowych zdjęć,

d) jest miejski karylion, niestety nie było dane nam go posłuchać,

e) jeżdżą tramwaje 🙂

f) zostało zrobione główne zdjęcie tego wpisu. Dałem go na samą górę, ponieważ ono de facto pokazuje wszystko co można było z tego miasta wyciągnąć – wspomniany kościół, tramwaje i (wówczas) jarmark noworoczny.

Z jarmarku skorzystaliśmy kulinarnie. Bardzo liczyłem, że będą langosze, które chciałem spróbować, ale się rozczarowałem. Były za to przynajmniej placki na pocieszenie. Trochę szkoda, bo langosze były w Koszycach. Ale wówczas mówiłem sobie „nie, nie, Maciek, to węgierska potrawa, zjesz na Węgrzech oryginał”. No i nie zjadłem. Trza było jeść jak było…

Przed wejściem do Wielkiego Kościoła Reformowanego, poszlismy jeszcze zobaczyć park przed Déri Museum.

Kościół, który, jak wspomniałem, jest wizytówką Debreczyna, można zwiedzać. Oczywiście odpłatnie. Miejsce godne polecenia, to największa protestancka świątynia na Węgrzech. Jest interesująca, a i na dach można wyjść. W środku są różne wystawy, w tym zdjęcia z pobytu Jana Pawła II.

Po drodze na górę można zobaczyć sufit kościoła od góry. Należy jedynie uważać (w szczególności wysocy), by, jak ja, nie rąbnąć się w głowę w jedną z niskich belek.

Natomiast widok z góry na plac jest następujący:

Schodzimy na dół a tam czeka na nas… Tak, tak! Pierwszy przejazd tramwajem! Na przystanku Kossuth tér wsiadamy w linię numer 1 i jedziemy do końca, czyli pod Uniwersytet Debreczyński (przystanek Egyetem, czyli uniwersytet).

Główny gmach uczelni jest imponujący. Zbudowany w latach 1927–1932. Po inauguracji był to trzeci co do wielkości budynek na Węgrzech (po parlamencie i zamku w Budzie). W czasie letnim, gdy czynna jest fontanna a wszystko dookoła zielone, to miejsce musi robić jeszcze większe wrażenie niż zimą. A już zimą zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Staliśmy tam dobrych kilka minut podziwiając majestat i monumentalizm. Aż zachciało się z powrotem być studentem…

No to najpiękniejszy budynek całego wyjazdu już mam. Teraz nastąpiło niecałe pół kilometra przejścia pieszego do przystanku drugiej linii tramwajowej (DAB székház. villamos). W oczekiwaniu na tramwaj, podziwiamy rzeźby, które znajdują się na tutejszym osiedlu.

Przyjechał. Podjeżdżamy kilka przystanków do Csemete utca. Tutaj znów przejście piesze i czas na podglądanie jak mieszkają Węgrzy. Lądujemy na największej pętli trolejbusowej w mieście, Segner tér. Czas na obejrzenie tutejszego taboru (same polskie Solarisy) i parę zdjęć.

Linią 5 wracamy na dworzec kolejowy. Kupujemy bilet powrotny do Hajdúszoboszló. Pani w kasie bardzo miła, zwłaszcza na wieść, że my z Polski. Czyżby to była prawda, że Polak, Węgier, dwa bratanki…?

W pociągu odpoczynek. Tym razem siedzenia nietypowe, bo skórzane. Takie raczej na podmiejskie trasy niż dalekie podróże. Jest już ciemno, więc i za oknami nie ma za bardzo co oglądać.

Na miejscu samochód stoi, jak stał. Podjeżdżamy do pensjonatu. Chwila na posiłek i odetchnięcie. Następnie idziemy do słynnych basenów termalnych. Po ostatnich dniach, poleżeć pod gwiaździstym niebem w parującej od gorąca wodzie z jakimiś zdrowotnymi minerałami to jest to…

Pozostaje jeszcze tylko przywitanie Nowego Roku. Roku 2020, który, chyba nikt się wówczas nie spodziewał jak się potoczy i ile zmian w życiu przyniesie…

01.01.2020. Na zakończenie wrzucam parę fotek z samego Hajdúszoboszló, które w zasadzie było główną bazą wyprawy, a najmniej o nim napisałem. Bo też za bardzo nic tutaj nie ma do zwiedzania czy oglądania. Do Hajdúszoboszló jeździ się na termy i inne baseny.

Są tutaj natomiast polskie akcenty. Miastem partnerskim jest Dzierżoniów oraz Żyrardów. Akurat oba idealne do wymówienia dla obcokrajowców 🙂

Ten dzień był trudny. Byliśmy wczorajsi i niewyspani po Sylwestrze, a do tego, o ile do tej pory droga była etapowana, tak teraz cała trasa czekała nas do zrobienia jednym rzutem. Na szczęście po drodze postoje.

Tokaj zna chyba każdy z półek z winami. To pierwszy. A już w Polsce standardowo Rzeszów, gdzie, tym razem, rozdzieliliśmy się. Ja, po wizycie u Salezjanów, pojechałem do Krakowa, kończąc tym samym swój urlop.

Nikt się wówczas nie spodziewał, jak bardzo przestrzelimy rzeczywistość, snując pierwsze plany wyjazdowe co do następnego Sylwestra 2020/2021…

Ale nadrobimy! 🙂

udostępnij:
Maciek podróże, Węgry