Biłgoraj. Moje prywatne miasto emocji. Miejsce, w którym skumulowały się moje wspomnienia i uczucia.
Czwartek, 29 czerwca 2022, popołudnie. Wychodzę na spacer. Swoje pierwsze kroki kieruję do kościoła, tuż obok Rynku. W tym miejscu ślub brała moja mama z tatą, tutaj był też pogrzeb babci i dziadka. Akurat we czwartki jest adoracja. A mam o czym myśleć. Tyle nabroiłem…
Dalej kieruję się do Galerii Biłgorajskiej. Patrzę z dołu na pierwsze piętro i widzę, że w miejscu, gdzie kiedyś była kręgielnia, gdzie zabrałem Madzię na naszą pierwszą prawdziwą randkę, jest teraz sklep odzieżowy. Szkoda…
Wchodzę do Biedry. To tutaj tak często baraszkowaliśmy z Madzią wśród regałów z elektroniką, artykułami przemysłowymi i gospodarstwa domowego. To tutaj Magda zatracała się w prześcieradłach, proszkach do prania i naczynkach. Kupuję na promocji 2+1 młotek, nóż i przybornik. W głowie już myśli, jak się pochwalę Madzi i jak się to przyda na naszego kolejnego spontanicznego grilla (za wyjątkiem młotka, rzecz jasna – to narzędzie będzie zarezerwowane dla Madzi, gdy znów coś odpalę).
Nie spodziewałem się, że tyle kupię, więc muszę się wrócić do mieszkania i to zostawić. Następnie przechodzę z powrotem przez Plac Wolności do ulubionego sklepu Madzi i mojego – Prymuska. Oglądam wszystkie sowy, które – w różnych postaciach – tutaj są, po czym kupuję znicza i wychodzę. Po krótkim spacerku, na cmentarzu odwiedzam grób babci i dziadka. Okrężną drogą wracam na Rynek.
Wchodzę jeszcze na chwilę do mieszkania, po czym jadę na właściwy spacer. Na początku gubię się trochę i przeoczam drogę, w którą trzeba było skręcić, więc muszę zawracać. Potem jednak jest już okej. Jadąc od strony Lublina, skręcam w prawo, tuż przed wiaduktem kolejowym na wjeździe do Biłgoraja drogą wojewódzką nr 835. Nawiasem mówiąc, jest to najdłuższa droga wojewódzka w Polsce.
Jadę ulicą Żurawinową i dojeżdżam do granicy miasta. Parkuję przy ulicy Granicznej. Za kilkoma budynkami mieszkalnymi rozciągają się rozległe pola. Szukam ścieżki, którą tutaj spacerowałem. Nie znajduję, ale po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że trawa jest tak nisko ścięta, że spokojnie można iść polem. I to jest faktycznie wyjście na pole.
Teraz głowa zaczyna pracować. Jak to jest, że chcę dla Madzi dobrze, a jednocześnie czasem jestem dla niej taki niedobry? Skąd się biorą moje wszystkie myśli? Moje zachowania? Moje zachcianki? Dlaczego ludzie potrafią mieć tak różne wizje szczęścia? Dlaczego rzecz, którą jedna osoba postrzega jako pozytywną, druga obiera jako coś, co stoi przeciwko niej?
Rozważam w głowie parę haseł, za którymi kryją się moje zguby. Bon, odległość, urodziny, Dubaj, impreza, urlop, Islandia czy to, że Magda jest tak rozchwytywana przez ludzi, a ja nie. Ile to wszystko jest warte? Stawiam na szali Magdę i te sprawy. Waga przewraca się pod ciężarem Magdy (tak, wiem, ten dowcip był suchy), a tamte sprawy wylatują w powietrze. W obliczu miłości, wspólnej, wszystko to da się bardzo szybko rozwiązać. Myślę o swojej wybuchowości, złości, zazdrości. Jak można chcieć ze mną być? Ale myślę też o swojej tęsknocie. Jak człowiek tak bardzo chce z kimś żyć, to nie potrafi ot tak zająć głowy innymi sprawami. Realizuje swoje obowiązki i zadania – owszem – ale myśli tylko o jednym. I czeka. Czeka na drugą osobę. Gdy z nią fizycznie nie jest – to czeka całym sobą, a gdy z nią fizycznie jest – to czeka uczuciowo na uczucia drugiej osoby. Drży z niepewności, boi się i czeka. Tak to już jest, wszystko schodzi na margines. Plany, zachcianki, życie towarzyskie, imprezy, wyjazdy i rumbamboki. To, że Madzia tak nie ma, oznacza jedynie, że jest w innym stanie emocjonalnym i w wielkiej niepewności. Ja jestem pewny i czekam plus jestem życiowym melepetą, dlatego mam, jak mam. Jestem przekonany, że i Madzia by to zrozumiała, gdyby choć na chwilę dopuściła do siebie myśl, kim dla mnie jest. Jest przecież mądra, inteligentna, bystra. Tanie są komplementy te, więc, może na swą obronę dodam, że jednocześnie nie odróżnia co to jest flagowiec od średniaka, nie stawia przecinków i pisze wiadomości, jakby była ze średniowiecza, ale to raczej nierozgarnięcie. Bo bystrzaka z niej pierwsza klasa. Jak na piękną Sowę przystało.
No tak, tylko tutaj jest taki potrójny paradoks. Z jednej strony jest dla mnie wszystkim, z drugiej zdarzają mi się wpadki, po których może sobie pomyśleć, że jest inaczej – albo – że się nie staram. O wpadki, przy tym poziomie strachu, niepewności i tęsknoty, łatwo. Z trzeciej strony, Madzia chyba boi się teraz tak wielkich uczuć i domyślam się, że może nie chcieć wpuścić do swojej głowy, że można być dla kogoś wszystkim. Że ona może być dla kogoś wszystkim. No bo może! Jest przecież tak wspaniałą, cudowniutką i cieplutką osóbką! Niejednokrotnie analizowałem swoje starania i stany emocjonalne. Gdyby ona choć na chwilę zamieniła się ze mną na łepetynki… Oboje mielibyśmy łatwiej i może oboje byśmy się zrozumieli. Ale dostrzegam i to, jak bardzo ona się stara i widzę, jak wiele rzeczy dla mnie robi, choć sama być może tego nie czuje.
Przychodzi mi do głowy, że w lipcu będą co najmniej aż trzy dni, które Madzia dostanie ode mnie w prezencie w pełni dla siebie. Bardzo jej się to należy. Pocieszam się tym trochę, bo brakuje takich dni. Pocieszam się, że być może uda się Madzi troszkę ulżyć i zapomni choć na chwilę o czymś, co ona nazywa „mętlikiem w głowie”. Że poczuje się zaopiekowana i ani przez chwilę jej spokój nie będzie zagrożony. Takie dni, których nie mogę zawalić, bo są dniami dla Madzi. Dla jej szczęścia, spokoju, dla jej odpoczynku. Czas, w którym będę zapraszał Madzi serduszko i duszyczkę do Sanatorium Miłości.
Dzięki temu moje myśli kierują się ku paru sprawom, które nam się udały. Pojawiają się hasła demonów przeszłości, spania, nadmiernych zakupów, przeglądania telefonu, leżenia plackiem do południa, zaniedbywania porządków, baterii, piekarnika, perfum, prysznica, sprzątania, a nawet… rozrzucania skarpetek. A jest ich trochę więcej. W sensie nie skarpetek więcej, tylko tych spraw. Wydaje mi się, że zaczynam opanowywać też smutek, aby nie rozlewał się w sposób niekontrolowany z mojego zbiorniczka na smutek, czyli smutniczka. Ulubionego miejsca kąpieli Magdy. (żart!)
Przypominam sobie słowa książki o językach miłości: „nie jesteś nieudacznikiem dlatego, że popełniłeś błąd”.
Przypominam sobie pierwsze słowo „kocham”…
Tęsknię.
Kucam.
Mam przed sobą piórko. Jest trochę jak ja. Oderwane od swojej sowy i rzucone przez wiatr wydarzeń gdzieś między złowrogie kłosy trawy, w której aż roi się od kleszczy i robaków. Fuuu!
Wracam. Ponieważ blog jest podróżniczy, to niech będzie, że wysilę się na taki aspekt. Udaję się w kierunku torów kolejowych. Dochodzę do przejazdu. Na pierwszy rzut oka – niby nic – przejazd, jak tysiące innych w Polsce. Ale tak nie jest. To nie są dwa tory jednej linii kolejowej, każdy dla innego kierunku! To jest jeden tor linii numer 66 oraz jeden tor Linii Hutniczej Szerokotorowej (dawniej Linii Hutniczo-Siarkowej). Linia 66 to normalny rozstaw szyn, który obowiązuje w Polsce, 1435 mm. LHS jest szersza o 85 mm, czyli ma rozstaw 1520 mm. Przebiega od przejścia granicznego w Hrubieszowie (województwo lubelskie) do terminala towarowego w Sławkowie (województwo śląskie) i liczy 394,6 km długości. Została oddana do użytku w 1979 roku i była największą inwestycją kolejową PRL, zaraz po Centralnej Magistrali Kolejowej. Dzisiaj po LHS poruszają się wyłącznie pociągi towarowe, ale linia miała epizody (i to wcale niekrótkie) przewozów pasażerskich.
A teraz zagadka. Na zdjęciu niżej są dwa tory. Różnicy 8,5 cm rozstawu szyn raczej nie widać gołym okiem. Który z tych torów to linia 66, a który LHS? Który ma podkłady betonowe, a który drewniane? Nagrodą w zagadce jest mój uścisk dłoni, przytulas albo kawa z ciastkiem (do wyboru, niemniej organizator loterii zastrzega sobie możliwość wyczerpania się zapasów).
Maciek