Tomek
[Podane godziny w tym dniu, mogą różnić się od podanych przez Maćka. Ja używam czasu lokalnego NYC. Różnica między Polską a NYC to sześć godzin. Gdy w Polsce jest północ to w NYC 6 rano].
Nic na to nie poradzę, że jeśli jestem umówiony z kimś na jakąś godzinę, zazwyczaj jestem z pół godziny szybciej. Jakoś tak zakodowało mi się w głowie, że lepiej być dużo wcześniej niż kilka minut za późno. Nic więc dziwnego, że od rana patrzyłem na zegarek, aby tylko nie spóźnić się na lotnisko.
Jakaś taka inna atmosfera panowała od rana na plebanii. Amerykanie to ludzie, którzy bardzo doceniają człowieka i cieszą się czyimś szczęściem. Więc nic dziwnego, że od rana wszyscy (pracownicy parafii i parafianie po Mszy św.) pytali mnie o Maćka: a to skąd jest?, jakimi liniami leci?, o której będzie? kto go odbierze z lotniska?, itd. A najważniejsze jest to, że każdy doradzał mi, co koniecznie Maciek MUST SEE („musi zobaczyć”) w New York. Z radością i wielką sympatią do tych ludzi słuchałem ich wskazówek, pomimo, że setny raz słyszałem o Times Square, Lady of Liberty czy Empire State Building. Gdyby tylko wiedzieli, że Maciek ma już plan ułożony od kilku miesięcy, ale po co psuć im radość doradzania. Miałem wrażenie, że i dla nich to też jakaś wyjątkowa sytuacja, bo jednak ktoś przylatuje z Polski.
Z Liz, u której Maciek będzie mieszkał, dwa dni wcześniej zjedliśmy obiad w restauracji, by obgadać wszystkie szczegóły, ale ani razu nie zdradziła się o obecności w domu Belli, która jak się okaże po powrocie Maćka do Polski – będzie przeżywała nie małą depresje z tęsknoty.
Odprawiłem Mszę św. o godz. 9:00 i od 10:00 patrzyłem na zegarek, aby tylko nie spóźnić się na lotnisko, bo Maciek przecież miał być już… o godz. 20.00 😊 a ode mnie do JFK Airport jedzie się aż 30/45 minut.
Znając wcześniej numery lotów Maćka, na aplikacji flightradar24.pl obserwowałem jego loty: z Lublina do Warszawy i następnie do NYC.
Około południa zszedłem do kuchni po kawę, a tam istny grad pytań. Pani Honorata (polka, pracująca w kuchni) zaczęła całą serię zapytań: a może tak jeszcze sałatkę zrobić?, a może tak jeszcze kilka kotlecików usmażyć? a może jeszcze TO, a może jeszcze TAMTO… – atmosfera w kuchni jak przed Bożym Narodzeniem. Grzecznie podziękowałem za te wszystkie możliwości, ale ustaliliśmy z Maćkiem, że i tak większość czasu spędzamy w drodze, więc będziemy żywić się na mieście i po niskich kosztach: nie sądziłem że to będą frytki i masło orzechowe jedzone prawie non stop, ale o tym później.
Po kwadransie wyszedłem z kuchni, zachodząc do naszego biura parafialnego. I to był błąd !!! 😉
Co może być gorszego od jednej kobiety zadającej kilkanaście pytań? Odpowiedź brzmi: TRZY kobiety zadające po kilkanaście pytań 😊. Diana (business manager parafii) oraz Nancy (asystentka Diany) i Terri (sekretarka) powtórzyły serię pytań: Kiedy Maciek przyleci? Jakimi liniami? Kto go odbierze? Czy trafię na lotnisko? oraz dalsza seria wskazówek jak dojechać na lotnisko i co koniecznie Maciek MUST SEE przerodziło się chyba w godzinną rozmowę, żarty i ciekawą rozmową o Polsce.
W pewnym momencie zorientowałem się, że co kilkanaście minut patrzę na zegarek. W sumie nie wiedziałem, co w sumie robić. Przez najbliższe dni załatwiłem sobie wolne, więc jedyny obowiązek to odprawienie porannej Mszy św. a potem czas dla Maćka i wspólnego podboju NYC. Tu warto dodać, że wiedząc o tym, że wspólnie z nim zwiedzimy prawie „wszystko” więc wiele miejsc odpuściłem sobie jak dotąd z pliku wcześniejszego zwiedzania, by dwa razy nie płacić za bilet, tak było chociażby z kilkoma muzeami czy Lady of Liberty nazywaną potocznie Statuą Wolności.
Około 17:00 zjadłem późny lunch, a w sumie obiad i zachodząc do biura, Nancy zadała pytanie, które zatrzęsło planem „odebrania Maćka z lotniska”. Ja lubię, kiedy przylatuję z daleka, żeby ktoś na mnie czekał przy bramce, bo to znak, że jest się oczekiwanym, a tu Nancy mówi: „Ojcze, pamiętasz, że teraz są korki (kto nie stał w korkach przed JFK Airport i na Manhattanie – nie wie co to korki 😉 ) i na lotnisko to minimum godzina drogi, ponadto zaczęła się mżawka, więc kilka minut się to wydłuży, a nie zawsze na lotnisku można znaleźć miejsce na parkingu, itd., itd…” O w mordę. A miało być tak pięknie…
Jak się okazało, nie było tak źle. Na lotnisku byłem 1,5 godziny za wcześnie, bo o 18:30. Miejsce do parkowania okazało się „miejscem marzeń”, bo akurat miejsce zwolnił jakiś samochód, i na parkingu miałem najbliższe miejsce od wejścia głównego z terminala. Maciek w tym czasie, wg flightradar24.pl był już za Bostonem.
Wiedząc, że pozostało mi tylko czekanie na gościa z Polski, zacząłem spokojnie kalkulować: było około 1,5 godziny do lądowania, potem samolot przykołuje do gate’u do terminala 7, potem jeszcze odprawa paszportowo-bagażowa (raz czekałem 2 godziny na odprawę paszportową)… pytanie brzmi: po cholerę ja AŻ tak szybko przyjechałem? 😊
A więc… Kawa…
Potem… Druga kawa…
Może teraz….Trzecia kawa… nie, no bez jaj, bo dostanę zawału. Wystarczyła woda.
W sumie to chyba szósta kawa, bo jeszcze ze trzy wypiłem w domu.
O…. a co to?
Dopiero teraz zauważyłem automat, obok którego stałem od dłuższego czasu. W środku mieściło się z 20 różnych wariantów zakupu karty sim do telefony komórkowego. No tak… o tym nie pomyślałem – jak będziemy się kontaktować? Nie zawsze Maciek będzie miał dostęp do neta. Szarpnąłem się na kartę dla niego jako „gift powitalny”. Stałem się uboższy chyba o 15$, a jak się okaże później – ale już teraz zdradzę – Maciek będzie tak zajęty, że nawet jej nie użyje, za co kilka razy słownie ode mnie oberwie w trakcie pobytu.
Maciek wylądował chyba kilka minut przed planowaną godz. 20:00. Teraz to już z górki.
Akurat…„O słodka naiwności”.
Chyba z 1,5 godziny czekałem na niego na hali przylotów, jednak udało nam się chwilę połączyć przez messengera.
Osobiście lubię hale przylotów, a zwłaszcza momenty, kiedy widzę jak ludzie się witają, jak w ich oczach widać radość spotkania.
Naprawdę nie spodziewałem się, że tak się ucieszę, gdy zobaczyłem, jak Maciek targając za sobą walizkę wyłonił się zza drzwi. A jednak przyleciał…
Zatem „Amerykan dream” rozpoczęty.
Mówi się w USA, że największymi amerykanami są imigranci, bo są często bardziej amerykańscy niż Amerykanie. I coś w tym jest – bo wiedząc, że teraz odpowiadam też za zdrowie i bezpieczeństwo Maćka, mogłem wykazać się wiedzą o Ameryce 😉
Przyznam się, że ze względu na język i prawię ciągłe mówienie po angielsku, nie raz do Maćka zamiast słowo skrzyżowanie, używałem amerykańskiego określenia „przecznica”, (co raczy mi wypomnieć już jutro, ale nie wyprzedzajmy faktów) i np. zamiast powiedzieć, że „musimy przejść kilka skrzyżowań” mówiłem, że „musimy przejść kilka przecznic”😉
Dalsza część dnia, a raczej późnego wieczoru była krótka. Maciek zmasakrowany podróżą i różnicą czasu, uważał że czuje się nieźle, ale było widać jego zmęczenie. Wiec z lotniska prosto pojechaliśmy do domu Liz. Tam okazało się, że Liz i Bella szybko polubiły się z Maćkiem. Wiec zostawiłem go na pastwę dziewczyn i wróciłem do domu. To będzie krótka noc, bo od jutra rozpoczniemy, jak się okaże niesamowity maraton zwiedzania.
Ale o tym jutro…