7 maja 2019. Poprzedniego dnia byłem sam w Nowym Jorku, bo Tomek pracował. Dzisiaj role się wyrównają, bowiem Tomek ma trzy dni wolnego. Czas zatem na wyjazd w trakcie wyjazdu 🙂
Na parę dni zostawiamy Nowy Jork i East Meadow. Dziś naszym wiernym towarzyszem staje się Volkswagen Jetta. Poczciwe autko, zapakowane przez nas po brzegi (właściwie po co?) przewiezie nas przez cztery stany: New York, New Jersey, Delaware i Maryland. A tego dnia pojawimy się także w Virginii, no i nie liczę oczywiście Dystryktu Kolumbii, który do żadnego stanu nie należy, sam stanem też nie jest. W ten sposób już na wstępie się zdradziłem – tak, jedziemy do Waszyngtonu!
Wyruszyliśmy wcześnie rano, żeby wyjechać z wyspy przed godzinami szczytu. Musimy wyjechać z Long Island, minąć Nowy Jork i – co było dla mnie pierwszym ekscytującym momentem – przejechać Verrazano-Narrows Bridge. Zatem trochę opowiem dlaczego. Most ma 12 pasów ruchu na dwóch poziomach (po 6 na każdym, my jedziemy górnym piętrem). Najdłuższe przęsło ma długość 1,3 kilometra – w latach 1964–1981 był to najdłuższy most wiszący na świecie, a ciągle pozostaje największym tego typu obiektem w USA (tak, bije nawet słynny Golden Gate). Wysokość pylonów 211 metrów (Pałac Kultury w Warszawie ma 237 metrów z iglicą), a prześwit (czyli obrazowo wysokość między lustrem wody a dolną jezdną) wynosi 70 metrów.
Przejazd dostarcza pewnego dreszczyku emocji. Lekko z tyłu panorama Manhattanu. Nagrywam pamiątkowy filmik. Jesteśmy na Staten Island, jedynej dzielnicy Nowego Jorku, w której nie postawiłem swojej nogi. Ale ją przejechałem! W tym miejscu, choć powinno być już o innych stanach, chciałem jeszcze zrobić małą wstawkę na temat podziału administracyjnego Nowego Jorku. W zasadzie trzy zdania wcześniej trochę wprowadziłem Czytelnika w błąd (no, uproszczenie zrobiłem, przyznaję się). Spieszę zatem ze sprostowaniem. Miasto podzielone jest na pięć okręgów (pokrywających się z hrabstwami) i setki dzielnic. Okręgi te, bo z takim polskim odpowiednikiem ichniego boroughs się spotkałem, to: Manhattan (hrabstwo Nowy Jork), Bronx (hrabstwo Bronx), Brooklyn (hrabstwo Kings), Queens (hrabstwo Queens) i Staten Island (hrabstwo Richmond). Poza Staten Island, każdy z tych okręgów samodzielnie należałby do najludniejszych miast w USA.
New Jersey. Jedziemy autostradą międzystanową (Interstate) nr 95. To szósta najdłuższa w Stanach. Olbrzymie podziękowania należą się Lindzie, naszej dobrodziejce, która pożyczyła nam na czas wyjazdu E-ZPass. Takie urządzenie montowane na przedniej szybie samochodu, które magicznie otwiera każdą płatną drogę 🙂 To po prostu elektroniczny system płatności za przejazd. Przy mijaniu punktu poboru opłat (zdjęcie wyżej), wjeżdża się na jeden ze specjalnie oznakowanych pasów ruchu, zwalnia się do 5 km/h i odpowiednia kwota zostaje zainkasowana z elektronicznej portmonetki. Można wtedy jedynie wyjrzeć przez okno i uśmiechnąć się do tych, którzy obok stają i płacą bardziej analogowo. I ciekawostka, autostrady w USA mają swoich sponsorów. Nie wiem na czym to polega, ale co jakiś czas są tabliczki, które o tym informują.
Pogoda do jazdy bardzo przyjemna, jest ciepło, słonecznie, a Jettę wyposażono na bogato, w klimę. Po prawej stronie widzimy w oddali Filadelfię, już w stanie Pennsylvania, który „zaliczymy” w drodze powrotnej. Piękna panorama. Na myśl przychodzi piosenka Streets of Philadelphia.
Gdzieś w trakcie (pewnie nawet przed Filadelfią) postój. Jakieś przekąski, kawa, toaleta, rozprostowanie nóg i zdjęcie z Jettą. Ruszamy dalej. Zmiana gospodarza na stan Delaware (tylko na chwilę), a potem Maryland. Drogowskazy zaczynają pokazywać Washington D.C.
Poza jedną małą pomyłką zaraz po wyjeździe z Nowego Jorku, o dziwo odbyło się bez żadnych trefnych skrętów. Tomkowa nawigacja działała bez zarzutów. Chwalił się, jakie to on mapy nie naściągał sobie na telefon, ale muszę przyznać, że faktycznie dały radę. Mówię także o samym Waszyngtonie, bowiem zmierzam do tego, że jesteśmy już na miejscu. Gładko i płynnie. Stoimy przed motelem.
Pierwszy problem: parking. Jesteśmy w strefie płatnego parkowania. Tomek znajduje parking strzeżony za budynkiem motelu i zostawiamy tam samochód. Idziemy się zakwaterować. Dostajemy kody dostępu: do wejścia głównego, do pokoju i – najważniejsze – do wifi. Krótkie odświeżenie i na miasto, bo godzina jeszcze młoda.
Miejsce mamy doskonałe, do Kongresu kilkanaście minut pieszo. Oczywiście ramowy plan na te trzy dni był ułożony, ale nie zakładał on tak optymistycznie szybkiego dojazdu dzisiaj. Wobec nadprogramowych godzin proponuję, by po zobaczeniu parlamentu pojechać metrem pod Pentagon. W ten sposób odfajkujemy najdalsze miejsce w Waszyngtonie i obowiązkowy przejazd metrem (podobno jednym z najlepszych na świecie), a na jutro zostanie wszystko w ramach obejścia pieszego. Tomek akceptuje pomysł, więc po chwili zachwytu nad budynkiem Kongresu szukamy stacji, prosimy pracownika ochrony o pomoc w zakupie biletu w automacie (robi to bardzo chętnie) i jedziemy!
Uprzedzam, wstawka transportowa. Metro waszyngtońskie jest stosunkowo młodym systemem. Pierwszą nitkę otwarto w 1976 roku, a zakładany docelowy układ sieci osiągnięto w 2001 roku. Dziś funkcjonuje 6 linii, każda oznaczona innym kolorem: czerwona, niebieska, pomarańczowa, żółta, zielona i srebrna. Stacje są jakże odmienne od nowojorskich! Przestrzenne, z wysokimi stropami, czytelnie oznakowane, czyste i jednolite architektonicznie.
Na stacji Federal Center SW wsiadamy do linii niebieskiej i jedziemy 10 stacji na Pentagon.
Zupełnie inny charakter przestrzeni miejskiej jest w Waszyngtonie względem Nowego Jorku. Pewnie jutro byłby lepszy moment na taką refleksję, ale boję się, że o tym zapomnę. Przede wszystkim tutaj jest przestrzennie, widokowo, zielono. Nie ma drapaczy chmur. Na ulicach i w metrze brak tłoku. Chodzi się przyjemnie, spokojnie, nie trzeba przedzierać się przez tłum, a na przejściach raczej czeka się na zielone światło.
Sam Pentagon to w gruncie rzeczy nic specjalnego. Na wyobraźnię działa jedynie świadomość stania pod jednym z najważniejszych budynków w Stanach oraz historii, jaka się tu rozegrała 11 września 2001 roku. Wrażenie robi memorial tych wydarzeń, miejsce pamięci szczególnie wyglądało po zmroku. Niestety w pobliżu nie ma żadnego punktu widokowego, który oferowałoby taką perspektywę na gmach, żeby zobaczyć charakterystyczną, pięciokątną bryłę. Za ciekawostkę można natomiast podać, że (przynajmniej według Wikipedii) jest to największy pod względem kubatury i liczby pomieszczeń budynek biurowy na świecie, niebędący wieżowcem. Ponadto, mimo że ciągle jesteśmy w Waszyngtonie, jest to już teren stanu Virginia (granicą jest rzeka Potomak, którą mijaliśmy metrem). Ot, urok tego kraju i piąty stan tego dnia.
Powrót planowaliśmy linią żółtą, ale pierwszy podjechał pociąg niebieskiej, więc po sekundzie zawahania wsiedliśmy. Obie linie jadą do stacji L’Enfant Plaza, przy czym niebieska naokoło – 9 stacji (dlatego nie wahałem się wsiąść – bo więcej jazdy), a dla żółtej jest to następna stacja. Założenie było jednak takie, że żółtą pojedziemy jeszcze dwie stacje dalej, by mieć bliżej do motelu, podczas gdy niebieska później jechała w inną stronę. Wysiadamy zatem z niebieskiej linii na L’Enfant Plaza, po czym okazuje się, że między peronami przesiadkowymi nie ma bramek, więc kierujemy się na górny peron i wsiadamy do składu linii żółtej, jak miało być pierwotnie. Dwie stacje i wysiadka na Gallery Place – Chinatown, a ja zachwycony, bo zamiast dwóch przejazdów były trzy.
W pokoju dwa łóżka piętrowe, każdy ma z góry przydzielone miejsce (są numerowane). Kładziemy się, obaj na górze. Jeszcze nie spać, ale na internet i odpoczynek. Po chwili słyszę huk. Obracam się, a tam Tomek leży, ale już nie na górze, mimo, że nigdzie nie schodził…
Na szczęście mojemu towarzyszowi nic się nie stało, ale chyba na długo będzie miał uraz do łóżek piętrowych. Olewa numerację i kładzie się na dole, a górny materac ustawiamy jakoś do poprzedniej pozycji. Ja zostaję na swoim miejscu i ostatecznie kładę się spać z pewną dozą niepewności…
PS: z wyjazdem do Waszyngtonu kojarzyć będę tę piosenkę. Jako że były to takie wakacje na wakacjach. I faktycznie była to taka holiday road. Amerykanie podobno słuchają tego namiętnie właśnie w drodze na urlop.