Jakieś 11 kilometrów pode mną Ocean Atlantycki. Tymczasem podają obiad. Hmm, trudno to nazwać obiadem w zasadzie, według czasu amerykańskiego jest północ, według polskiego 6 rano. No, ale nie będę gardził ciepłym posiłkiem, zwłaszcza, że był całkiem smaczny.

Atmosfera na pokładzie senna, spokojna, jest cicho. Za oknem czarno. Po dość sytym posiłku rozprostowuję nogi (cudowne miejsce mi się trafiło!), zakładam słuchawki, zasłaniam oczy opaską, w którą specjalnie się jeszcze w Polsce wyposażyłem. O dziwo to wszystko daje radę na tyle mnie uspokoić, że na kilka godzin naprawdę usypiam.

Po pobudce zastaję takie widoki za oknem jak na zdjęciu głównym i zdjęciu niżej, które od roku jest moją tapetą na komputerze.

Czas mija na słuchaniu muzyki, próbuję też książek i filmów na laptopie. Wlatujemy nad Europę. Śledzę na ekranie nasze położenie. Tym razem nie mam swojego osobistego monitora, tylko jeden większy przed sobą na ścianie, co wynika z tego, że przede mną nie ma foteli. Nie przeszkadza mi ta niedogodność.

Do tej pory moje myśli były sprzeczne, pół na pół tęskniłem za Ameryką i Polską. To się zmieniło, gdy wlecieliśmy nad Kołobrzeg. Już Polska! Chwila moment i samolot zaczął się zniżać.

Przed Warszawą nagromadziło się trochę ciemnych chmur. Lekko były wyczuwalne ruchy mas powietrza w samolocie. Problem pojawił się, gdy przypomniałem sobie, że to jeszcze nie koniec zabawy. Został lot do Lublina, a tamta maszyna jest malutka…

Lądujemy. Okęcie! Polska!

Oficjalnie jednak, dopóki nie przejdzie się kontroli granicznej, nie można powiedzieć, że jest się w kraju. Czekam w kolejce. Tym razem jest odwrotnie niż w Stanach, gdzie patrzyłem jak co któraś osoba mija naszą kolejkę i przechodzi szybko przez bramkę „US passports only”. Teraz to ja, jako obywatel Polski, jestem w tej uprzywilejowanej kolejce. Wpuścili mnie. Głęboki oddech i witamy w Warszawie.

Szukam strefy tranzytowej a tam bramki na lot do Lublina. Pytam obsługę o pomoc, chyba celowo, bo wiem, że mogę to zrobić po polsku. Czasu mało. Przechodzimy przez bramkę, schodzimy schodami w dół i czekamy na autobus lotniskowy. Przyjeżdża jeden, zabiera połowę czekających. Łapię się na drugi. Wysiadamy przy naszym Bombardierze Q400. Wchodzę tylnymi drzwiami, mam miejsce w jednym z ostatnich rzędów, od korytarza. Startujemy. Ogólnie startują teraz wszystkie samoloty regionalne.

Trochę chwiało, tak jak się obawiałem. Dobrze, że lot trwał 24 czy 25 minut. Doświadczyłem jak olbrzymie znaczenie ma wielkość samolotu. W tych międzykontynentalnych ruchy powietrza są w większości przypadków praktycznie niewyczuwalne.

No, ale przelot tym maleństwem był na tyle krótki, że nie miałem czasu się długo rozczulać. Pasy zapięte przez całą trasę. Postanawiam sobie, że będę latać, ale nie takimi samolotami. Boeing 737, z układem siedzeń 3-3 (jak ma Ryanair), to minimum 🙂

Podwozie wysunięte z hukiem, zniżamy się, po chwili koła uderzają w pas startowy, wbija nas w fotele i słychać ciąg wsteczny silników. Lublin, Lublin, Lublin! Welcome home!

Jesteśmy jedynym samolotem na płycie. Wchodzimy do terminala. Kameralne pomieszczenie z jedną taśmą bagażową. Czekam na swoją walizkę. Jest. Wychodzę do hali przylotów. Tak, teraz jestem już po wszystkim… Siadam na krześle, pierwszy raz od kilkunastu dni przełączam telefon z trybu samolotowego na normalny. Zaczynają przychodzić wszystkie zaległe smsy i monity o nieodebranych połączeniach. W Lublinie jest piętnasta, dodatkowo jest piątek, dzień roboczy. Z tego powodu przeczekam jeszcze godzinę w terminalu, zanim ktokolwiek mnie odbierze z lotniska. Nie przeszkadza mi to. Rozprostowuję nogi, biorę głęboki oddech, po chwili zaczynam odpisywać na wiadomości i oddzwaniać. Czuję się, jakby ktoś teleportował mnie z innego świata.

Tym razem poczuję czym jest jet lag. W tę stronę (z zachodu na wschód) jest gorzej, czas ucieka podwójnie szybko. Wylot był o 22 czasu amerykańskiego. Spałem trzy, może cztery godziny. Tymczasem jest już 9 z minutami czasu GMT-4, według którego mój zegar biologiczny wciąż funkcjonuje. W Polsce po 15, a więc do spania też jeszcze daleko. Nie oprę się jednak swojemu łóżku i po powrocie do domu mimo wszystko pójdę spać, przez co jeszcze przez kilka dni będę chodził trochę śnięty, próbując wyrównać swoje wewnętrzne strefy czasowe. Ale to nie ma znaczenia, jestem w domu!



Tym akcentem oficjalnie kończę relację dzień-po-dniu z American Dream. Jestem pod ogromnym wrażeniem osób, które te wpisy śledziły i czytały, a okazuje się że takie osoby były. Macham na przykład do Ani czy Przemka, który wiem, że w nocy to przeczyta 🙂 Dziękuję za wszystkie pozytywne reakcje i wiadomości, nie spodziewałem się takiej odezwy, jest mi niezmiernie miło. Dziękuję za wspólnie spędzony czas. Mimo wszystko trochę mnie kosztował ten codzienny maraton. Jeśli ktokolwiek miałby jakieś pytania odnośnie wyjazdu czy ogólnie podróżowania do Ameryki, jeśli o czymś zapomniałem, czegoś nie dopowiedziałem lub za mało rozwinąłem – pozostaję do dyspozycji. Być może przyjdzie czas na wpis w stylu „pytania i odpowiedzi”, ale na tę chwilę to pieśń przyszłości. Przed nami jeszcze dwa teksty, ale już bardziej „techniczne” – American Dream w liczbach, czyli krótkie podsumowanie oraz podziękowania i parę słów po angielsku – na oba zapraszam: jutro i pojutrze. Dziękuję jeszcze raz za obecność i odgrażam się, że wcale nie tak długo, jak zacznę opisywać kolejne wyjazdy! Na pewno będzie dla odmiany trochę o Polsce, zwłaszcza, że w dobie obecnych ograniczeń, będzie to w najbliższym czasie modny kierunek…

Do zobaczenia!

Maciek.

udostępnij:
Maciek American Dream, świat