Tomek
Polska, województwo warmińsko-mazurskie, Olsztyn (McDonald w centrum miasta), lipiec 2017: „Jarzyn nie chciałbyś popracować trochę w Nowym Jorku?”.
Nie sądziłem, że to spotkanie w popularnym fast foodzie odmieni tak wiele spraw w moim życiu, a zwłaszcza to pytanie kumpla, który od roku posługiwał w jednej z parafii na Long Island.
Nowy Jork – marzenie większości ludzi na ziemi, imigrantów a zwłaszcza turystów z całego świata, by choć raz zobaczyć Lady of Liberty, wjechać windą na 86-te piętro Empire State Building czy wypić kawę w Starbucksie na Times Square. Dla mnie, w tamtym momencie marzenie to stawało się realne. Tak !, my księża też mamy swoje marzenia. Po rocznych przygotowaniach wizowo-językowych i milionach życzeń od znajomych i przyjaciół, zwłaszcza słów „koniecznie musimy TAM do ciebie przylecieć”, 5 czerwca 2018 r. wylądowałem z całym swoim dobytkiem zamkniętym w trzech walizkach na największym lotnisku im. Johna F. Kennedy’ego w Nowym Jorku. Tak trafiłem, do oddalonej 40 km od Manhattanu, parafii St. Raphael w East Meadow, w diecezji Rockville Centre na Long Island, w stanie New York.
Czas płynął szybko a odległość robiła swoje. Po kilku tygodniach intensywnych codziennych wiadomości z Polski z pytaniem „Co u Ciebie?” telefon coraz częściej milczał. Dodatkowo różnica czasu robiła swoje. Gdy ja wstawałem do kościoła o 6 rano, wszyscy w Polsce kładli się spać bo była północ.
Po kilku miesiącach w parafii, wszystko zaczynało już układać się w szarą monotonie. Do czasu…
Każdy wie, że z Maćkiem nie da się przez telefon czy na Skype pogadać chwilę, bo zaraz się złości, że trzeba się streszczać w rozmowach, więc z uśmiechem na ustach przyjąłem wiadomość od Maćka, żeby wcześniej przygotować sobie kawę, bo TROCHĘ porozmawiamy.
Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale chyba w listopadzie, podczas naszej kilku godzinnej gadaniny na Skype, zapytałem raczej bez większego przekonania (wiadomo: odległość, cena, potrzeba jakiegoś dłuższego urlopu) czy Maciek chce przylecieć w odwiedziny. Maciek jak to Maciek, odpowiedź padła chyba ogólna „pożyjemy zobaczymy”, albo coś w stylu Wałęsy „jestem za a nawet przeciw”. Przeżyłem niemałe zaskoczenie, gdy jakiś czas później usłyszałem PRZYLATUJĘ.
O cholerka… jednak ktoś przylatuje. I TO Maciek, po którym bym się raczej tego nie spodziewał. Kolegujemy się już kilka lat i trochę się poznaliśmy. Ja choleryk czasami działający szybko i bez większych analiz; Maciek spokojny i zawsze gotowy do szczegółowych analiz i medytacji 😉
W ciągu tych kilku miesięcy do przylotu, mnie wystarczył w kalendarzu szybki zarys planu pobytu Maćka, a On rozpisał prawie z lekarską precyzją plan na 16 dni pobytu w USA. Co więcej, w tym czasie mamy przeżyć dwie wielkie uroczystości moje i Maćka urodziny (nie wspominając o imieninach).
Czas leciał nieubłaganie. Podczas rozmów było widać u Maćka coraz większą ekscytację z przylotu do USA (widziałem w jego oczach tę samą radość, kiedy kilka lat wcześniej po raz pierwszy ja leciałem do USA, jednak moja przygoda z tym ciekawym krajem rozpoczęła się od zachodniego wybrzeża: od Los Angeles i San Diego).
Jego radość mieszała się w mojej głowie z coraz większą grozą sytuacji, która pojawiła się na kilka tygodni przed jego przylotem. Otóż… Maciek nie może mieszkać u nas w pokoju gościnnym na plebani. Wszystko to ze względu na wiele fałszywych oskarżeń o molestowania, które są plagą w USA we wszystkich sektorach zawodowych. Doszło w USA nawet do takiego absurdu, że podobno wzrok dłuższy niż 3 lub 4 sekundy, kobiety mogły traktować jako natarczywość i mogło skutkować procesem.
Cholerka, nie mam gdzie zakwaterować Maćka!!! Bilety na samolot kupione, wszystko zaplanowane. Nie ma opcji, aby nie przyleciał. „Boże co robić?, Boże co robić?, kogo poprosić o pomoc?”. Moi znajomi z Polski, mieszkający tam już kilka lat nie mogli pomóc. W rozmowach na Skype trochę kręciłem Maćkowi, że wszystko gotowe, a tymczasem w głowie prawdziwa groza i proces myślowy prześcigający najszybsze komputery. Hotele odpadają bo są za drogie, moteli brak.
Siedziałem któregoś wieczora w kościele przed jakimś nabożeństwem. Do przylotu Maćka pozostały już chyba dwa tygodnie. W pewnej chwili podeszła do mnie jedna z parafianek – Liz – i zapytała (będę pisał rozmowę po polsku 😊 ):
Liz – „Ojcze dlaczego jesteś smutny?”.
Ja – „Przylatuje mój kumpel z Polski za dwa tygodnie i pojawił się problem, bo nie wiem, gdzie może zamieszkać” wydukałem smutny.
Liz – „Może u mnie! Mam pokój gościnny. Ale jedna uwaga – nie gotuje!!!”. Powiedziała zwyczajnie Liz, jakby mówiła o czymś zupełnie naturalnym. A dodatek „uwaga – nie gotuje” rozbawił mnie do łez.
Dla mnie było to jak wygranie miliona dolarów. Myślałem, że wyściskam ją przy wszystkich. Wielka radość i niedowierzanie, że ja tu narzekam Panu Bogu, że nie wiem co robić, a tu BUUM. Po kłopocie. Z radości nie mogłem usiedzieć w miejscu, bo ostatnia przeszkoda pokonana.
Co ciekawe, kiedy rozeszła się wieść, że Maciek zamieszka u niej i że to przystojny singiel przed trzydziestką (panie parafianki wzdychały nad jego zdjęciem z facebooka), to pojawiły się jeszcze dwie propozycje mieszkaniowe, ha ha ha. Podobno, jako kandydat na męża „dla wnuczki” 😉
Tak więc wszystko nabrało ostatecznego kształtu:
– mieszkanie – jest
– jedzenie – kupi się w markecie i kilka kotletów przygotuje mu nasza gospodyni,
– samochód, żeby pozwiedzać – jest,
– plan na jego pobyt – jest,
– pieniądze i bilety (na co) – ujawnimy w późniejszych wpisach – są.
Zatem nie pozostaje nic innego jak odpocząć. A nie – jeszcze kurde musze jechać umyć samochód: 30 $ – wersja mycia VIP – przecież nie będziemy jeździć brudnym autem – nie dam Maćkowi powodu do gadania, że brudnym autem go wożę 😉
Ok, teraz mogę odpocząć.
Pijąc kawę w pokoju czułem dumę, satysfakcję i niedowierzanie, że te tygodnie przygotowań, planowania i ustalania dobiegły końca. Czas wziąć się za realizację.
Akcja „American dream” rozpocznie się jutro o 20:00, o ile samolot Maćka się nie rozbije…
No ale mam jeszcze 24 godziny do jego przylotu, mogę nadal pić kawę i czekać… aż nadejdzie jutro.