Pobudka rano, śniadanie i w drogę! Czeka nas dzień pieszego pasażera, ale, o czym pisałem wczoraj, po Waszyngtonie bardzo przyjemnie się chodzi. Jest zielono, dużo otwartej przestrzeni, chodniki są szerokie, nie ma tłoku. No i spacer jest wdzięczny dla oka – poruszamy się w zasadzie tylko w bezpośrednim obrębie National Mall, mijamy więc same najważniejsze budynki, architektura jest spójna, widowiskowa, monumentalna. Cały czas w zasięgu wzroku piękna sceneria. Całość dopełnia znakomita pogoda (jak dla mnie) – jest lekko pochmurnie, wiaterek, ale o długim rękawie nie ma mowy. No i nie musimy się spieszyć, skoro wczoraj byliśmy już pod Pentagonem i jechaliśmy metrem. Wszystko, co się mija, można kontemplować. Jednym słowem, takiego chilloutu w czasie zwiedzania w Stanach jeszcze nie miałem.

Cel numer jeden: The White House! Po drodze mijamy Archiwum Narodowe, a na placu Freedom Plaza pomnik Kazimierza Pułaskiego. Miły polski akcent. W końcu jest i on – Biały Dom. Stajemy w miejscu z którego wszyscy sobie robią zdjęcie. Pykamy parę razy aparatem, zastanawiamy się czy prezydent jest na miejscu (pewnie nie). Obok stoi… narodowe drzewko bożonarodzeniowe.

Stąd blisko do Monumentu Waszyngtona, który widać z daleka. Sam pomnik niestety jest w remoncie, ale widoki w stronę Kapitolu są… kapitolne, w stronę Mauzoleum Lincolna także. Oczyma wyobraźni widzę sceny z filmów katastroficznych, które w tym miejscu niejednokrotnie się rozgrywały.

Oddalamy się od Kapitolu. Pomnik drugiej wojny światowej. Od razu rzucają się w oczy wyeksponowane napisy: „Victory on Land, Victory in The Air, Victory at Sea”. Amerykanie skrupulatnie i konsekwentnie budują obraz wielkiego, zjednoczonego i niezwyciężonego kraju wśród swoich rodaków.

Jesteśmy przy słynnym (w zasadzie wszystko tutaj jest słynne) stawem przed pomnikiem Lincolna. Niemniej tyleż razy widziało się to miejsce w kinie czy telewizji. Woda do najczystszych nie należy, ale też nie jest to miejsce do kąpieli.

Mauzoleum Lincolna jest zwieńczeniem malowniczej i unikatowej osi widokowej (czyli parku National Mall), na której drugim końcu stoi Kapitol. W mauzoleum wielki pomnik prezydenta dumnie siedzącego w fotelu, nad nim napis (w tłumaczeniu): „W tej świątyni, tak jak w sercach ludzi, dla których ocalił unię, pamięć o Abrahamie Lincolnie zawsze będzie święta”. Amerykanie nie mają królów, monarchów czy choćby zbyt wielu świętych (co słusznie Tomek zauważył), dlatego z wielkim pietyzmem podchodzą do panteonu swoich prezydentów. Ich patriotyzm i duma narodowa są eksponowane na każdym kroku, szczególnie tutaj, w stolicy. Zresztą wszędzie, nie tylko tutaj, gdzie się nie obejrzeć, zawsze widać jakąś flagę na horyzoncie. Być może wynika to z silnej społecznej potrzeby zaznaczenia swojej odrębności od innych narodów, bowiem, w przeciwieństwie do Europy, Amerykanie nie mieli tysiąca lat na kreowanie swej jedności i świadomości. Może właśnie jest to „nadrabianie” braku kilkunastowiecznej historii. Ale to tylko luźna refleksja.

W tym miejscu, co warte zaznaczenia, Martin Luter King wygłosił swoje przemówienie „Mam marzenie”. Nieopodal znajduje się jego pomnik. Notabene pomnikami, które tutaj się znajdują, można by obdzielić niejedno miasto. Memoriał wojny koreańskiej, wojny w Wietnamie, pomnik Franklina Delano Roosevelta czy nawet George’a Masona. Wszystkie oglądamy.

W Waszyngtonie też są pitniki. Czuję satysfakcję, że Tomek wykosztował się na półtoralitrową butelczynę mineralnej, a moje nawodnienie w pełni sponsoruje Ameryka.

Kolejnym bardzo znanym pomnikiem, po Lincolnie, jest Jefferson Memorial, poświęcony trzeciemu prezydentowi USA. Przypomina mi się film Carte Blanche, w którym padają słowa Thomasa Jeffersona właśnie: „Człowiek, który żyje jak zboże, staje się słomą historii”. Dyskutujemy z Tomkiem nad sensem tego zdania. Chwila odpoczynku na schodach.

Wracamy na główną oś National Mall i jesteśmy z powrotem przy Monumencie Waszyngtona. Problem zrobił się, jak zwykle, z obiadem. Głodni po całym dniu chodzenia, szukamy zdatnego lokalu, ale oczywiście nie możemy znaleźć nic, poza budką z… frytkami. No cóż…

Wkraczamy w aleję muzeów, które są częścią Smithsonian Institution. Jest ich tu całe mnóstwo, a każde warte poświęcenia kilku godzin. Takim czasem, niestety, nie dysponujemy. Mieliśmy zatem wcześniej ustalone, że pójdziemy do Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej (jednej z dwóch placówek, na drugą jeszcze przyjdzie czas). Podobno jest to najczęściej zwiedzane muzeum świata (9 milionów gości rocznie), ale nie ma się co dziwić, jeśli wśród eksponatów mogliśmy podziwiać między innymi:

  • pierwszy na świecie samolot silnikowy – Flyer I – skonstruowany w 1903 roku przez braci Wright (zdjęcie wyżej),
  • samolot Bell X-1, w którym 14 października 1947 roku Chuck Yeager jako pierwszy przekroczył barierę dźwięku,
  • kapsuły kosmiczne Friendship 7 i Gemini IV,
  • moduł dowodzenia Columbia z misji Apollo 11 (pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu),
  • teleskop Hubble’a (zdjęcie niżej).

Co warte zaznaczenia, wszystkie te muzea, jako dobra narodowe, są bezpłatne. Minusem są godziny otwarcia, a mianowicie już o 17 zamykają.

Mieliśmy pewien zapas czasowy, o czym już chyba wspominałem. Po muzeum lotnictwa postanowiliśmy zatem zobaczyć jeszcze jedną placówkę. Szybki przegląd internetu, daję Tomkowi wolną rękę. Z dwóch wyłonionych wstępnie – Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Historii Ameryki – wybór pada na to drugie. Trzeba się kawałek cofnąć. Zostaje godzina, więc był lekki niedosyt po pierwszym tego dnia pośpiechu. Niemniej, oczywiście, było warto.

Basen Refleksji, bo tak chyba można byłoby przetłumaczyć Capitol Reflecting Pool, oferuje chwilę odpoczynku i wspaniałe tło do zdjęć. Powoli zaczyna się ściemniać i robić chłodno.

Można powiedzieć, że przeszliśmy National Mall w tę i z powrotem. Z satysfakcją wracamy do motelu. Przeparkowujemy samochód – skończył się nasz parking, a jest już po godzinach płatnych, więc można zostawić auto na ulicy pod motelem. Jutro wyjedziemy rano, zdążymy. Idziemy obok na pizzę do Papa John’s. Tomek chciał zjeść na powietrzu, więc kompromisowo siadamy w aucie. Ja wracam się na moment do motelu i pożyczam nóż z kuchni, który bardzo nam się przydał. Ten nóż jest tutaj istotny. On… wróci z nami do Nowego Jorku… Zostawiłem go bowiem po pizzy „na chwilę” w samochodzie, gdyż zaraz po konsumpcji poszliśmy na nocny widok pod Kongres. I zapomniałem.

Kongres po zachodzie słońca to jest coś. Tomek wziął dla nas po butelce coca-coli waniliowej. Wolno pijemy i rozmyślamy nad widokami, nad życiem, nad wspomnieniami…

Wieczór w motelu. Dziś nie będziemy w pokoju sami. Korzystając jednak z chwili, gdy pozostałych gości jeszcze nie ma, dyskutujemy o planach na następny dzień. Punktem spornym jest godzina pobudki, którą wymusza z jednej strony droga, z drugiej strefa płatnego parkowania. W tym momencie do pokoju wchodzi trzeci lokator. Wszyscy mówią do siebie „hello”, po czym wracamy z Tomkiem do dyskusji, po polsku, o pobudce. Tłumaczę, że jeśli wyjedziemy przed 8, to do Chantilly (o tym jutro) dojedziemy dużo za wcześnie. Tomek proponuje, by gdzieś pojechać w takim razie rano jeszcze w Waszyngtonie. Tutaj na chwilę przerywamy, bowiem nasz gość niebezpiecznie stoi w miejscu i się przygląda. Po kilkusekundowej ciszy strzela: „Ale tutaj nie ma co robić o 8 rano. K…, Polacy! Co wy tu robicie?” Potrzebowałem chwili, żeby to sytuacja do mnie dotarła. Dokwaterowali nam Polaka!

Nie pamiętam jak się nazywał, ale przyleciał tutaj służbowo i mówił, że regularnie musi odbywać takie podróże. Na co dzień mieszka na Śląsku. Polacy jednak są wszędzie…

udostępnij:
Maciek American Dream, świat