Cofniemy się daleeeeeko. 26 sierpnia 2018 roku. Po dłuższej ciszy, udało mi się zgadać z Tomkiem na Skype. Tomek jest w Nowym Jorku (prawie), ja w Krakowie (prawie). Prawie, bo obaj na przedmieściach. Tematów mnóstwo, każdy ma swoje wrażenia do wymienienia się. Od słowa do słowa, rozmowa kończy się stwierdzeniem Tomka: przylatuj! Na początku, przyznam się, potraktowałem to zaproszenie, jako zwrot grzecznościowy, ludzie przecież często tak mówią: zapraszamy! Z drugiej strony, w głowie zrodziły się myśli, a co, jeśli tym razem była to poważna propozycja? Poza tym, przecież zawsze powtarzam znajomym, by uważali z zapraszaniem mnie, bo ja z tych zaproszeń potem korzystam. No tak, ale jest jeden problem, a w zasadzie słowo-klucz: przylatuj! To 8 godzin w samolocie w jedną stronę, a nigdy jeszcze nigdzie nie leciałem. Katastrofy lotniczej się nie boję, nie od tego jestem inżynierem transportu, by nie wiedzieć, że to najbezpieczniejszy statystycznie środek podróży. Ale jak zniosę lot? Będę miał zawroty głowy? Będzie mi słabo? Niedobrze? Do pierwszego lotu przymierzałem się od kilku dobrych lat i zawsze na drodze stawała bariera własnych słabości. Przyznaję, że nie jestem osobą skaczącą na głęboką wodę. Lubię stopniowo, po schodkach.
Pomijając parę procesów myślowych, które zaszły w mojej głowie, sytuacja zmotywowała mnie do przełamania się. Niczego Tomkowi nie mówiłem i zrobiłem pierwszy krok. Razem z będącym na miejscu, w Polsce, moim drugim przyjacielem, Kubą, kupiliśmy bilety na lot z Krakowa do Gdańska. Powrót pociągiem – to był mój wymóg, aby pierwsza wyprawa lotnicza była w jedną stronę (gdyby mi się nie spodobało, nie miałbym ciężaru, że trzeba jeszcze wrócić w ten sam sposób). I tak 17 października 2018 roku wsiadłem do samolotu. Ledwo, bo największy kryzys przyszedł, gdy wyszliśmy już na płytę lotniska i nagle stanąłem przed dziobem Boeinga 737-800. Przez chwilę chciałem powiedzieć, że rezygnuję i nie wsiadam. Jak coś tak małego może nas wznieść i komfortowo przetransportować na drugi koniec Polski? No ale wsiadłem. I poleciałem. Jedynie Kuba wściekał się, że mam miejsce przy oknie i przez pierwszą połowę 50-minutowego lotu bałem się to okno odsłonić (i tak lecieliśmy w nocy, więc widoki zerowe).
Dzięki tamtej podróży, dziś często wywołuję zdziwienie, gdy podaję nieparzystą liczbę lotów, jakie odbyłem. A w momencie pisania jestem po 7 lotach i w sumie 24 godzinach spędzonych w powietrzu. Wracając do tematu, w Trójmieście spędziłem czas od 17 do 20 października, po czym pociągiem udałem się w drogę powrotną, zwiedzając po drodze Bydgoszcz, Toruń (tu nocleg) i na koniec odwiedzając znajomych w Warszawie. O tej wycieczce przyjdzie jeszcze mi napisać (EDIT: napisałem tutaj).
Zgadałem się ponownie z Tomkiem. Powiedziałem, że bariera samolotu została przezwyciężona, więc w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, bym go odwiedził za oceanem. Chyba zostałem pozytywnie odebrany. Pora było zatem zmierzyć się z kolejnymi kamieniami milowymi.
19 listopada 2018 roku złożyłem wniosek o wizę, a już dwa dni później dostąpiłem zaszczytu wizyty w konsulacie Stanów Zjednoczonych Ameryki w Krakowie i rozmowy z panią konsul. Opowiedziałem o tym gdzie pracuję, co robię i dlaczego chciałbym udać się do USA. Po minucie, może dwóch, pani w okienku (jak na poczcie, tak) oznajmiła, że dostałem wizę. Jej, to już było coś!
Grudzień 2018 roku. Tu sprawy potoczyły się szybko. Dzięki skorzystaniu z doświadczeń Tomka i po analizie wszystkich możliwości, zdecydowałem się na lot LOTem. Wolałem nawet nieco więcej zapłacić za bilet, ale mieć pewność, że się na pokładzie dogadam i nie będę mieć przesiadki za granicą. To miał być taki minimalny bufor komfortu psychicznego w i tak potencjalnie stresującej sytuacji. Przypominam, że mowa o wyprawie za ocean, a miałem lecieć sam, mając do tej pory doświadczenie dosłownie jednej podróży samolotem z Krakowa do Gdańska.
Okazało się, że tańsze są loty łączone niż bezpośrednie. I tak z dwóch lotów nagle zrobiły się cztery, bowiem kupiłem bilety na trasę Lublin – Nowy Jork z przesiadką w… Warszawie. Powrót analogicznie. Lot krajowy miał trwać… 25 minut, lot z Lotniska Chopina na John F. Kennedy Airport… 3 godziny i 20 minut. W teorii, bo w praktyce sprawa rozbija się oczywiście o strefy czasowe (6 godzin różnicy) i samolot w powietrzu rozkładowo spędza 9 godzin i 20 minut. Ciekawiej jest z powrotem – ten, jak się patrzy na boarding pass, trwa 14 godzin i 30 minut. W praktyce 8 i pół godziny. Krócej, bo w tym kierunku sprzyja jet stream. No, ale z tym lotem powrotnym to niepotrzebnie wybiegłem do przodu, gdzie nam na razie do tego…
Nie lada atrakcją stało się mówienie rodzinie i znajomym, gdzie spędzę majówkę w 2019 roku. Zwłaszcza, że większość wiedziała o moich obiekcjach dotyczących samolotów i zachowawczym trybie podejmowania wyzwań. Tym razem czułem, że faktycznie (jak na siebie rzecz jasna) robię coś szalonego.
W międzyczasie humor trochę popsuł mi nasz narodowy przewoźnik. Okazało się, że Dreamliner, którym miałem lecieć, jest w serwisie i zastąpi go wynajęty od Air Belgium Airbus A340-300. Z drugiej strony obecność czterech (a nie dwóch) silników działała na mnie uspokajająco, choć dziś wiem, że niesłusznie. Później okazało się, że powrót odbędę także na pokładzie Airbusa.
Przewijając nieco oś czasu do przodu, trafiamy na 14 kwietnia. Byłem wówczas w odwiedzinach u Damiana w Warszawie. Jednym z punktów programu była wizyta na tarasie widokowym Lotniska Chopina. Tutaj, zza szyby i z daleka (ale jednak!) pierwszy raz spotkałem się z samolotem przeznaczenia. Pozostała ostatnia prosta…
Niniejszą relację z American Dream, bo tak nazwałem ten projekt życiowy, chciałem w sposób szczególny zadedykować Tomkowi, jednocześnie licząc po cichu, że wciągnę go i trochę tutaj wspólnie powspominamy dzień po dniu. Dzięki za wszystko!