Zaczniemy nietypowo, od spraw organizacyjnych. Może to dlatego, że podświadomie chcę odwlec swoje pożegnanie z Ameryką, nawet to wirtualne, opisywane rok później. Pożegnania nie są łatwe, zwłaszcza, gdy zostawia się za sobą dobry czas, nowe znajomości i piękne wspomnienia…

Zostały nam cztery wpisy, jeśli dobrze liczę. Jeden teraz – bowiem to mój ostatni dzień w USA. Jutro – powrót do Polski. Natomiast myślę, że jestem jeszcze winny kilka słów podziękowań po angielsku dla moich Przyjaciół zza oceanu oraz, oczywiście, będzie tekst podsumowania wraz z ujęciem całego American Dream w liczby i związane z nimi rekordy (jak przystało na inżyniera). A tymczasem…

16 maja 2019. Ostatnia pobudka w East Meadow. Tomek na ten dzień zaproponował wyjazd na przylądek Montauk – „koniec wyspy” – jak sam to ujął. Wsiadamy w Jettę i w drogę. Przed nami 100 mil, przepraszam, 160 kilometrów do przejechania. Czas upływa pod znakiem sentymentalnych wspomnień i… nieśmiałych kolejnych planów? Czy dobrze pamiętam, Tomku?

Montauk ma długą, jak na USA, historię, sięgającą XVII wieku. Nie będę jej przytaczał, choć powinienem raczej od razu się przyznać, że jej za bardzo nie znam. Naszym celem jest znajdująca się na samym końcu latarnia morska i… huśtawka.

Na miejscu zastajemy piękną pogodę, lekko klifowe, kamieniste wybrzeże, niczym szczególnym niewyróżniającą się latarnię morską oraz huśtawkę. Huśtawka, według Tomka, jest o tyle szczególna, że ustawiona jest wprost na Europę. Zatem siadam i – bujając się – chwilę myślę o tym, że jeszcze dziś wyruszę w podróż powrotną za tę wielką wodę. W tamtym kierunku. Patrzę na otchłanie spokojnego dziś Oceanu Atlantyckiego w stronę naszego kontynentu… Robi się sentymentalnie, nostalgicznie, wzruszająco.

Idziemy przejść się wybrzeżem. Jest dziwnie cicho, spokojnie, ludzi garstka. W głowie mętlik sprzecznych myśli i emocji.

Zachodzimy do znajdującej się obok latarni knajpy. Nie może być nic innego, co teraz zamówimy, niż frytki. Siadamy na zewnątrz, nie spieszymy się, często spoglądamy na Atlantyk.

Pora wracać. Na razie do East Meadow. Słucham, po raz ostatni, amerykańskiego radio w samochodzie. Przypominam sobie te spięcia z Tomkiem – radio czy jego płyty? Zawsze stałem na stanowisku, że słuchanie za granicą „ichniego” radio czy oglądanie telewizji jest pewnym elementem poznawania kultury.

Mijamy salon Chevroleta. Pokazuję go niżej na zdjęciu, bo w niczym nie przypomina polskich salonów samochodowych.

W East Meadow ostatnie pakowanie, sprzątanie, szukanie czy wszystko wzięte. Żegnam się z Bellą, będzie mi jej brakowało. Bella chyba nie jest świadoma co się właśnie dzieje. Liz niemalże w ostatnim momencie wraca z pracy. Oddaję jej klucze, dziękuję za gościnę i cały ten czas spędzony wspólnie. Mam przygotowane na tę okazję gifty z Polski. Tomek bardzo nas wyręcza mówiąc, że musimy już jechać, żeby się nie spóźnić na lotnisko.

Oczywiście to ściema, na John F. Kennedy International Airport jesteśmy dużo przed czasem. Terminal numer 7. Odprawiamy mój bagaż, upewniam się, że pani dobrze zrozumiała, że ma lecieć do Lublina, nie tylko do Warszawy. Robię to chyba tylko po to, by zająć czymś głowę.

W końcu Tomek mówi, że będzie jechał. Na początku miałem mu to za złe, chciałem jak najpóźniej zostać sam. Ale chyba wiedział co robi. Przechodzę kontrolę bezpieczeństwa, wyjmuję laptop, aparat i te inne. Skanują mnie i bagaż. Tym razem bez niespodzianek, wszystko normalnie.

Mam olbrzymi zapas czasowy. Zdążę obejść większość sklepów w strefie wolnocłowej, znaleźć pitnik (wspominałem, że są tu wszędzie?), złapać wifi.

W końcu wzywają nas do gate’u. Staję w kolejce. Widząc inne polskie paszporty, trzymane przez ludzi przede mną, nabieram otuchy. Wejście na pokład trochę się opóźnia, chyba nie wystartujemy punktualnie.

Wypadałoby teraz napisać małą retrospekcję na temat odprawy. W przeciwieństwie do podróży z Polski, na drogę powrotną udało mi się odprawić jako jednemu z pierwszych pasażerów. Oczywiście mowa o odprawie bez dodatkowych opłat, nie liczę tych, którzy wcześniej wykupili sobie konkretne miejsca. Odprawa była 36 godzin przed wylotem, o 10:00 tutejszego czasu i czekałem na nią siedząc w East Meadow przed laptopem, namiętnie klikając F5. Jakież było moje zaskoczenie, gdy o 10:06 system zaproponował mi miejsce przy oknie przy wyjściu awaryjnym! Czyli takie, za które normalnie trzeba byłoby dużo dopłacić, z olbrzymią przestrzenią na nogi. Musiałem jedynie potwierdzić, że posiadam podstawową znajomość angielskiego i w razie potrzeby dam sobie radę z otworzeniem drzwi awaryjnych.

Leciałem znów Airbusem A340-300 w barwach Air Belgium. Dreamliner jeszcze nie wrócił z przeglądu silników. Obok mnie siedziała tylko jedna osoba (przypominam, że w tym samolocie był układ siedzeń 2-4-2), nogi mogłem w pełni rozprostować, by przejść na korytarz nie potrzebowałem nikogo przepraszać, a naprzeciwko siedziała piękna stewardessa. Żyć nie umierać, oczywiście jak na lot.

Start miał być o godzinie 22:00 lokalnego czasu, ale wejście na pokład trwało długo, a potem kapitan powiedział, że trwają właśnie godziny szczytu i jesteśmy siódmi (?) w kolejce oczekujących na start. W pewnym momencie jednak kolejka ruszyła z kopyta i znaleźliśmy się w powietrzu. Kierunek Europa, a przez okno ostatnie spojrzenie na Long Island i East Meadow. Goodbye America, see you soon!

udostępnij:
Maciek American Dream, świat