Dzień dobry. Pojawiłam się tutaj jedynie na chwilę i nie będę się rozpychać. Jestem tutaj, w tym artykuliku, po to, żeby Maciek zaczął opisywać podróże, które się już odbyły, a nie zostały tutaj jeszcze dodane. Taki to układ 😉
Kładka turystyczna Nowy Lipsk – Jałowo przydarzyła nam się przypadkiem, po drodze, gdy opuszczaliśmy przygodę z Podlasiem a zaczynaliśmy Baltic Trip. Co za niespodzianka dla nas!
Kładka ta ma w sobie wszystko – odcinki bez krawężników, odcinki z „ogrodzeniem”, kawałki zarośnięte wysoką po pachy trawą, jak i te skoszone przynajmniej z jednej strony. Ten szlak turystyczny prowadzi też najzwyklejszymi, ale jakże pięknymi ścieżkami leśnymi. Ale od początku!
Na kładkę trafiliśmy szczęśliwym trafem. Podczas jazdy drogą numer… Ups! No i tu się różnię od Maćka tym, że nie wiem, co to za droga była. Wybaczcie. Wiem jedynie, że jechaliśmy z Supraśla w kierunku Sejn. I musicie wiedzieć, że gdzieś w Sejnach, przy drodze, stoi piękny, drewniany, szary, piętrowy domek. No cudo!
Jedziemy, jedziemy i bach! Tabliczka drogowa, że kładka jest. Po szybkim riserczu, co to może być, Maciek daje po hamulcach, zawraca i rozpoczynamy eksploracje terenu wyglądającego dużo bardziej dziewiczo niż osławione Bieszczady.
Ale nie ma biedy! Jest tu wyznaczony parking, nie trzeba się zastanawiać czy miejsce w którym porzucamy pojazd będzie bezpieczne i czy nie będzie komuś przeszkadzać. Bardzo na plus. I pierwsze, co nam się ukazuje, jeszcze przed wspomnianą kładką, to jakieś siedzące ustrojstwo. Coś jakby krzesło dla rybaka. Ale na drabince i obrotowe. Przy parkingu. Może ktoś tu siedzi i pilnuje parkingu? A jak mu się znudzi to obraca się w stronę lasu? Sprawdziliśmy ustrojstwo organoleptycznie i udaliśmy się na właściwe oględziny.
Znajdujemy się w Dolinie Górnej Biebrzy. Już nam się podoba. Okoliczności sprzyjające – nie za ciepło, nie za zimno, nie za wietrznie i wystarczająco słonecznie. Kładka też taka w sam raz. Poparzcie:
Trawy po pachy – jak Maćkowi, albo wyższe niż człowiek – czyli jak u mnie. Z takiego otoczenia ciężko nawet wypatrzyć jakieś oznaki cywilizacji w zasięgu wzroku. Chodzimy sobie spokojnie a to lasem, a to polem, aż w końcu dochodzimy do wody, a dokładniej do rzeki Biebrzy.
Przeprawiamy się przez Biebrzę promami, które trzeba sobie samemu przyciągnąć. Dla mnie frajda! Jak ktoś nie lubi moczyć i brudzić rąk oraz siłować się z takim sprzętem, to radzę wziąć jakiegoś łosia, który to za Was zrobi. I lepiej, żeby nie tracił szybko zapału, bo takich promów na trasie jest kilka.
Następnie, już kładeczkami, mijamy wieżę widokową. Niezbyt wysoka, ale za to jak przygotowana. W pełni zabudowana, z drzwiami i okiennicami, miejscami do siedzenia i na dodatek czyściutka! Zostajemy, by sprawdzić czy pojawi się w tym czasie jakaś zwierzyna lub ptactwo. Odpoczywamy w tych kojących duszę warunkach. Jest tu tak spokojnie i statycznie! Spacerując dalej pola wokół nas są skoszone. Pokazują się nam bezkresne przestrzenie, które tylko zachęcają, by iść dalej. Droga z drewnianych klepek co rusz zakręca, a my kontynuujemy spacer, by zobaczyć, jaki widok pokaże nam się za kolejnym rogiem. Z racji pory roku – jesieni –jest tu całkiem kolorowo. O ile w lesie było głównie zielono, tak po wyjściu na otwartą przestrzeń widać było już żółknącą trawę, a z racji pory dnia, wszystko zaczęło pomarańczowieć w zbliżającym się zachodzie słońca. Samo piękno! Aż buzia się uśmiecha.
Dochodzimy do końca trasy – widać już zabudowania, jednak nie udaje nam się tam dojść, gdyż kładka, a raczej jej resztki, wydają nam się nazbyt niestabilne, podłoże zbyt mokre, a my nie chcemy mieć mokrych bucików. Brrr… Zawracamy, ponownie zachwycając się otoczeniem i idealnymi warunkami spacerowymi.
Zdecydowanie polecamy to miejsce! A wspomnienie chyba jeszcze bardziej cieszy, przez to, że nie było planowane. Co za szczęście 😊
Na koniec tej opowieści jeszcze mały bonusik. Jest nim Czarna Hańcza na wysokości Głębokiego Bródu. Miłego oglądania 😊