To będzie pierwsze wspomnienie na tej stronie pisane praktycznie na bieżąco i z całkowicie aktualnymi przemyśleniami. Ten rok pełen jest niespodziewanych zwrotów wydarzeń. Zarówno ogólnych, o których powszechnie wiadomo, jak i dla mnie osobistych. Cieszę się, że mimo wszystkich przeciwności, udało się jednak podtrzymać tradycję i pojawić w Kołobrzegu (trafniej byłoby powiedzieć na Pomorzu Zachodnim, ale zwykłem mówić o tradycji kołobrzeskiej). Mocno okrojonym składem, z licznymi ograniczeniami, z licznymi niedogodnościami i z czymś czego nie lubię w takich wypadach, czyli z organizacją na ostatni gwizdek…

Wyjazdy, po mojemu, dzielą się na trzy zasadnicze grupy: turystyczno-krajoznawcze (gdy jedziemy w nowe miejsce i głównym celem jest poznawanie kraju lub zagranicy), wypoczynkowe (gdy głównym celem jest odpoczynek, a wyjazd może być w dobrze nam znane miejsce) oraz pozostałe (wyjazdy rodzinne, służbowe itd.). Większość tu opisywanych to wyjazdy turystyczne. Pisząc, że lubi się podróżować, z reguły chodzi właśnie o nowe miejsca. Ale przynajmniej raz w roku obieram kierunek w doskonale sobie znaną lokalizację – do Kołobrzegu (chociaż sama baza noclegowa jest na odludziu parę kilometrów od miasta). I wówczas celem nadrzędnym jest naładowanie akumulatorów.

Skupię się w tym wpisie jednakże na elementach turystycznych. Stałym motywem tradycji kołobrzeskiej jest szczegółowo zaplanowana trasa dojazdowa i powrotna. Obie obejmują zwiedzanie miejsc, do których nie pojechałoby się celowo, a są po drodze (lub można tak trasę naciągnąć, by były). Wówczas przyjazd i powrót oznacza podróż od świtu do nocy, ale z drugiej strony trudów drogi nie odczuwa się aż tak bardzo, jak gdyby jechać „na przestrzał” – trasa jest podzielona na parę etapów. Już sam przejazd jest atrakcją, no i przede wszystkim – ileż ciekawych miejsc można zobaczyć, których normalnie by się nie zobaczyło!

W ten sposób w 2019 roku byliśmy m.in. w Licheniu, Biskupinie, Wenecji, widzieliśmy jezioro Turkusowe i skrzyżowanie rzek w Wągrowcu, a w drodze powrotnej zwiedziliśmy Grudziądz. Podróż 2018 to geometryczny środek Polski w Piątku, Kruszwica, Janikowo (jedyna w Polsce linowa kolej towarowa), wysadzony most w Jastrowiu oraz „polski Czarnobyl” – Kłomino i Borne-Sulinowo. Na powrót przewidziany był Włocławek i Ciechocinek.

Co zatem w 2020? Dojazd do Kołobrzegu był bogaty w atrakcje i podzielony na w miarę równomierne odcinki, co miało o tyle znacznie, że tym razem kierowałem całą trasę. Wyjazd 16 września przed wschodem słońca – głównie po to, by przez Warszawę przejechać przed szczytem komunikacyjnym. Gdy to się udało – w nagrodę pierwszy postój – Twierdza Modlin. Niestety byliśmy za wcześnie, by muzeum było otwarte, pozostało więc obejść monumentalne fortyfikacje dookoła. Widoki na ruiny spichlerza po drugiej stronie Narwi robią wrażenie i pozwalają wreszcie zapomnieć o niewyspaniu, szczególnie, gdy w termosie jest ciepła kawa. Twierdzę warto obejść dookoła, chociaż należy mieć na uwadze, że momentami trzeba się przedzierać przez chaszcze, a ścieżka nie jest przystosowana dla turystów. Po drugie parking – nie tyle nie ma gdzie zaparkować samochodu, ile okolica nie zachęca do pozostawienia go bez opieki, zwłaszcza, gdy w środku muszą zostać rzeczy niemieszczące się w bagażniku.

Drugim punktem, albo raczej podpunktem punktu pierwszego, mieszczącego się w ramach Nowego Dworu Mazowieckiego, był Port Lotniczy Warszawa-Modlin. Ze względu na pandemię, zwiedzanie terminala ograniczyliśmy jednak do minimum.

Płońsk, Drobin, Sierpc – tak gościła nas następnie krajowa „10”. Stop. W Sierpcu odbijamy w stronę Radzynia Chełmińskiego, gdzie jest zamek krzyżacki.

Szukając atrakcji na trasie Lublin-Kołobrzeg oglądałem kilka zamków na zdjęciach, ale ten zrobił na mnie największe wrażenie. Byłem mega ciekawy jak będzie na żywo i muszę przyznać, że na szczęście się nie rozczarowałem. Radzyń Chełmiński nie jest szczególnie rozpromowany turystycznie, a twierdzę Krzyżacy zbudowali tutaj imponującą. Co prawda, żeby też uczciwie powiedzieć, imponująca jest tylko frontowa ściana czworobocznego (wbrew pozorom niezbyt wielkiego) zamku, ale to wystarcza. Drugie śniadanie, siedząc na trawie z widokami jak ze zdjęcia niżej, było bardzo klimatyczne.

Grzesiek, mój towarzysz z fotela pasażera, najbardziej czekał na kolejne miejsce. Chełmno. To główny punkt całego dnia, bowiem tutaj mamy zwiedzić całe miasto i – co najważniejsze – zjeść obiad. Stanęło na pizzy. Uwaga! Chełmno ma strefę płatnego parkowania, warto mieć to na uwadze i zwracać uwagę czy stajemy w jej granicach.

O Chełmnie można by napisać sporo, więc może ograniczę się do tego, że zdecydowanie polecam. Miasto jest definitywnie (zaleciało Milionerami…) warte odwiedzenia, choćby ze względu na liczne zabytki, świetnie zachowany średniowieczny układ urbanistyczny czy relikwie św. Walentego oraz… najpiękniejszy widok na Świecie.

Wyjaśniam. Chociaż samemu widokowi ze szczytu wieży kościoła Wniebowzięcia NMP nie można nic zarzucić, to kluczem jest tutaj wyraz „Świecie”, nie bez powodu pisany z wielkiej litery. Można zerknąć w mapę Google – drugi brzeg Wisły.

Chełmno to piękny, renesansowy ratusz, kamienice, kilka zabytkowych kościołów (gotyckich) oraz prawie kompletny obwód murów miejskich. Do tego Planty i Park Miniatur Zamków Krzyżackich.

Najbardziej ambitny wariant zakładał, że teraz będą postoje kolejno na zwiedzanie zamku w Świeciu oraz akweduktu w Fojutowie. Obiektywne (hahaha) okoliczności sprawiły, że te dwa miejsca brutalnie wyleciały z programu i zostały wpisane na wstępną, przyszłoroczną listę. Podobnie kusił nas Park Narodowy Bory Tucholskie, który był niemalże na wyciągnięcie ręki, ale cóż… Niedosyt podobno zawsze musi pozostać.

Sam Kołobrzeg, do którego udało się o dziwo dojechać najszybciej w historii (czyli w okolicach 20), myślę że jest tematem na osobny wpis, w którym skondensuję wszystkie dotychczasowe wyjazdy. Pozostawiam sobie też na następny tekst drugi element „krajoznawczy” tegorocznego wypoczynku, czyli Woliński Park Narodowy. Natomiast powrót w tym roku ostatecznie był jednak wyjątkowo „na przestrzał”, ale wynikało to znów z „obiektywnych okoliczności” 🙂

Aha! Dlaczego „poszukiwanie sensu życia…”? Bo tak jest, ale to już wiedzą ci, którzy byli i dowiedzą się ci, którzy pojadą.

P.S. Chciałem podziękować mojemu towarzyszowi, który, jako jedyny, gdy pozostali z różnych powodów porezygnowali, zdecydował się w ostatniej chwili pojechać. Koncepcja samotnej wyprawy co prawda miała swoje zalety (a w dobie koronawirusa także i uzasadnienie), zwłaszcza dla introwertyka, jednak przerażała mnie wizja spędzenia samemu ze sobą całego dnia w samochodzie (x2), no i sam ze sobą w tenisa bym nie zagrał. Grześku, dzięki za męski wyjazd i pozdrowienia! Jeśli tradycja przetrwała ten krytyczny moment, to z roku na rok będzie nas już tylko coraz więcej 🙂

udostępnij: