Cofnijmy się o rok. Początek 2020 niczym nie zwiastował tego, jakie będzie późniejszych dwanaście miesięcy. Myślę, że podobną obserwację ma większość z nas. Zatapiam się w chwili refleksji, a pierwszą jej częścią, czyli wspomnieniem sprzed równo roku dzielę się z Wami.

To był ostatni mój wyjazd zagraniczny przed pandemią. Na 2020 rok miałem zaplanowane kolejne 3-4 takie wyprawy, ale – z wiadomych powodów – żadna z nich oczywiście nie doszła do skutku, a moje podróże ograniczyły się do tradycyjnej wizyty w Kołobrzegu, lecz okrojonej kadrowo i programowo ze względów „sanitarnych” oraz do jednodniowych wypraw po Lubelszczyźnie.

27.12.2019. Start wyprawy w pierwszy poświąteczny dzień w Lublinie. Wsiadamy do mojego bolidu i obejmujemy kierunek: Rzeszów. Jako że trasa ta była mi dobrze znana, obyło się bez nawigacji. W stolicy Podkarpacia dłuższy postój. Najpierw – tradycyjnie – krótka wizyta w kościele salezjańskim. Potem spacer po Nowym Mieście. Za tym miejscem nie przemawiają jednak walory turystyczne, a sentymentalne. Wielokrotnie bywałem tutaj czy jako wychowawca na półkoloniach, czy w gościnie. Docieramy nad Wisłok, na bulwary. Byłoby klimatycznie, bardzo zazdroszczę Rzeszowowi tego miejsca, gdyby nie zaczynało padać. Ewakuujemy się więc do auta, by przejechać niecały kilometr do Tesco. Tu miały być zakupy i obiad. Ale nie było. Tesco już zamknięte na cztery spusty. Nie ma i nie będzie. Szczęśliwie nieopodal Leklerek. Więc tam zakupy i obiad. Gdy wyjeżdżamy w dalszą trasę, zaczyna się już ściemniać.

Na ostatnim Orlenie przed Barwinkiem stajemy zatankować do pełna. Cały wyjazd obliczony był na dwa tankowania w trasie, z czego tylko jedno za granicą. Niemniej mieliśmy teraz ful gazu i benzyny, więc – w razie czego – obyłoby się i bez tego drugiego tankowania na Węgrzech.

Wjeżdżamy na Słowację. Wokoło już ciemno, na drodze ślisko. Przychodzi sms z powitaniem u naszych południowych sąsiadów. Ale mi. Nie Grześkowi. Grzesiek wścieka się na swojego operatora, bo nie może dzwonić ani pisać. Ja muszę tego wysłuchiwać i na nic moje prośby, aby chwilowo skupić się na trasie i nawigowaniu. To dla mnie druga w życiu wyprawa za granicę w roli kierowcy.

Zrobiło się nerwowo za sprawą telefonu Grześka, trudnych warunków pogodowych do jazdy, problemów z nawigacją i zmęczenia. Nie pamiętam jak, ale jakoś przetrwaliśmy i dotarliśmy do Koszyc. Teraz już tylko z górki. Trafiamy do naszego Hostelu (Kosice Hostel – do polecenia jako budżetowa opcja). Udajemy się do recepcji, wypełniamy wszystkie dokumenty do kwaterunku, przestawiamy samochód na parking wewnętrzny i udajemy się do pokoju. Czas na zasłużony odpoczynek i chwilę wyciszenia.

28.12.2019. Wstajemy. Szybkie śniadanie z zapasów zrobionych w Rzeszowie i startujemy. W pierwszej kolejności po drodze mijamy Mestský Park i po chwili docieramy na dworzec, a w zasadzie całe centrum przesiadkowe, w którym znajduje się dworzec kolejowy, autobusowy i pętla tramwajo-autobusowa. Tutaj, poza inspekcją transportową 🙂 cel jest prosty – zakupić bilet komunikacji miejskiej. Okazuje się to nie być takie proste, bo punkt sprzedaży biletów komunikacji miejskiej był zamknięty, ale finalnie udało się. Bilet normalny dobowy kosztował 3,20 euro. Tak, pamiętajmy, na Słowacji jest już coś, czego nie ma wokoło – nie ma na Węgrzech, nie ma w Czechach i nie ma w Polsce – czyli europejska waluta.

Mamy bilet, więc teraz kawałek przejścia pieszego. Mijamy skrzyżowanie sieci trolejbusowej z tramwajową. Niestety trolejbusy w 2015 roku zostały zawieszone i do Koszyc najpewniej już nie powrócą, czego bardzo żałowałem…

Z przystanku Palackého odjeżdżamy autobusem linii 15 w kierunku dzielnicy Dargovských hrdinov, położonej na wzgórzu. Tam chcieliśmy zobaczyć drewniany domek zbudowany na 13-piętrowym bloku (konkretnie to – link), ale już go nie było. Przyznaję, nie doczytałem tego. Instalacja ta, jak później się doedukowałem, miała związek z Europejską Stolicą Kultury, którą Koszyce były w 2013 roku. Dla nas skończyło się zatem na obejściu interesującego osiedla – sypialni miejskiej, gdzie mieszkańcy mają piękne widoki z jednej strony na centrum, ale z drugiej gdziekolwiek chcą pójść, muszą pokonywać spore różnice wzniesienia. Nie dziwne więc, że kursowały tu trolejbusy (sieć jeszcze wisiała), eksploatacyjnie idealne na takie trasy.

Wsiadamy do autobusu. Linia 17. Wracamy do centrum, lecz tym razem jadąc północną stroną (zajechaliśmy tu od południa). My podziamy kolejne osiedla z okien (Grzesiek czyta wiadomości w necie), więc tutaj przytoczę w międzyczasie parę faktów. Koszyce to drugie co do wielkości miasto na Słowacji, liczące 240 000 mieszkańców. Znajduje się tu także słowacki Trybunał Konstytucyjny czy największa w kraju huta żelaza. Miastami partnerskimi Koszyc są m.in. Rzeszów, Katowice i Krosno.

Docieramy. Przystanek Jakabov palác. To neogotycki dwór z 1899 roku, bardzo fotogeniczny budynek, rodem z Harrego Pottera.

Dwa kroki i jesteśmy na Starym Mieście. Chlubą Koszyc jest gotycka katedra św. Elżbiety. Jest to inny gotyk niż ten standardowo spotykany w Polsce, czyli czerwona cegła. Tutaj mamy powiew zachodu – kamień. Świątynia jest zdecydowanie warta zobaczenia, zarówno elewacja zewnętrzna, jak i wystrój wewnętrzny są bogate w misterne szczegóły. To największy kościół na Słowacji. Warto także wyjść na wieżę, z której zdjęcie, abyście mogli zobaczyć więcej, umieściłem w tytule wpisu (na górze strony, już widzieliście).

Na Rynku, między katedrą a teatrem, stoi Urbanova veža oraz fontanna multimedialna. Ten teatr, o którym wspomniałem, to Teatr Państwowy, mieszczący się w pięknym, eklektycznym budynku.

Cofamy się za katedrę, względem teatru. Tutaj kolejna chluba miasta. Herb. 28 lipca 1347 roku Koszyce zostały podniesione przez Ludwika Wielkiego do rangi wolnego miasta królewskiego i jako pierwsze miasto w Europie otrzymały herb.

Następuje przerwa posiłkowa. W pizzerii Zvon każdy, poza pizzą, bierze coś ciepłego, a żeby było jeszcze cieplejsze i zostało na dłużej, to niektórzy z lekkim prądem 🙂

Teraz czas na tramwaj. Tego jeszcze nie grali. Po drodze na przystanek Námestie Maratónu Mieru mijamy kościół Jezuitów, a przy samym przystanku podziwiamy gmach Urzędu Kraju Koszyckiego (odpowiednik polskiego województwa) oraz Muzeum Słowacji Wschodniej wraz z drewnianą cerkwią grekokatolicką.

Wsiadamy w tramwaj linii 9 i jedziemy na pętlę Havlíčkova, gdzie mieści się stadion miejski TJ Lokomotíva. Miało to być połączenie atrakcji dla Grześka, miłośnika sportu i dla mnie – przejazd tramwajem. Tutaj chwila na zdjęcia i powrót. Przejeżdżamy nieco dalej, lądujemy pod magistratem (przystanek Magistrát mesta Košice). Ale naszym celem bynajmniej nie jest ratusz, lecz centrum handlowe OC Galéria. Jeszcze przed wejściem trafiamy na ciekawy budynek (zdjęcie niżej), przyznaję, nie wiem co to jest.

A potem już zakupy. Poza standardowo potrzebnymi rzeczami do przetrwania, kupuję zapas Kofoli, paczkę Lentilek i serki homogenizowane Termix. Słowacy (Czesi też) mają parę dobrych produktów.

Na przystanku o tej samej nazwie co wysiadaliśmy, tylko tym razem autobusowym, wsiadamy w 71 albo 72 (nie pamiętam) i jedziemy już w stronę hostelu, przystanek Vodná. Po drodze mijamy diabelski młyn.

W pokoju kolacja, odpoczynek, a potem wieczorno-nocne wyjście na Rynek. Dzień kończy się Mszą po słowacku w katedrze. Była co prawda sobota, lecz jutro czeka nas trasa, więc korzystamy z przywileju niedzielnej liturgii wieczorem dnia poprzedzającego. Druga sprawa, że łatwiej zrozumieć nabożeństwo słowackie niż węgierskie. Jutro bowiem kierunek: kraj Madziarów! Ale o tym w następnym wpisie…

udostępnij:
Maciek podróże, Słowacja