Poniedziałek, 6 maja 2019. Już od rana byłem z jednej strony podekscytowany na myśl o czekających mnie przeżyciach, z drugiej odczuwałem pewne obawy. Tomek ten dzień miał wypełniony obowiązkami (nie wszyscy są – jak ja – na urlopie), zatem jego rola sprowadziła się dziś do odwiezienia mnie rano na stację Merrick.

Od tego momentu po raz pierwszy zostałem pozostawiony kompletnie sam sobie. Schemat kupowania biletów i dojazdu na Manhattan był mi jednak znany, więc początek poszedł prosto. Myk polegał jednak na tym, że nie miałem dostępu do internetu (poza hot-spotami wifi) i telefonu (polska sieć to nie była tutaj dogodna forma kontaktu). Zatem mimo powszechnej doby informatyzacji, poczułem się jak cofnięty o dekadę, dwie – wyposażony w papierową mapę Nowego Jorku i schemat metra z liniami autobusowymi w wersji pdf na telefonie. Jako sentymentalny miłośnik analogowego świata, byłem zaaferowany, że przyjdzie mi przemieszczać się „jak kiedyś”, ale i przejęty zarazem, że „w razie w” jestem zdany w tym wielkim mieście sam na siebie, a technologia, której normalnie używam, tym razem mi nie pomoże. Muszę przyznać już teraz, że było to bardzo cenne i pouczające doświadczenie mentalne. Nawiasem mówiąc, Tomek się później wścieknie, że tego dnia nie użyłem amerykańskiej karty SIM, którą podarował mi po przylocie w prezencie. Cóż, do dziś jest nierozpakowana, czeka na mój powrót do USA 🙂

Dojazd do Penn Station, poza opisanymi akapit wcześniej przeżyciami w głowie, przebiegł bez zastrzeżeń. Wyjście na ulicę i głęboki oddech. Och, teraz poczułem się, jakbym znów wychodził tu po raz pierwszy. Niesamowite uczucie: sam w Nowym Jorku! Wiatr we włosach, jeszcze chwila, jeszcze momencik tego upojenia…

I ruszamy. Chciałbym bardzo pozwolić sobie na spontaniczny spacer „gdzie nogi poniosą”, ale jest tak wiele miejsc jeszcze do zobaczenia, że program musiał być z góry ułożony. Celowo na dzisiejszej trasie znalazły się punkty, które nie bardzo interesowały Tomka. Będąc cały czas pod wrażeniem, wracam pod ziemię. Jakżeby inaczej zacząć niż od 3 dolarów zostawionych w automacie biletowym i… SUBWAY!

Linia czerwona, dwójka albo trójka. Ogólnie linie mają tutaj swoje kolory (czasem jeden na kilka linii przypada, gdy trasy znacząco pokrywają się), a oznaczenia są dwojakie: numery lub litery. Ktoś, nie pamiętam kto, tłumaczył mi, że wynika to z tego, że kiedyś metro obsługiwane było przez dwie firmy i później dopiero zostało połączone w MTA, a oznaczenia zostały. Żeby było mało, standardowe linie oznaczone są swoją liczbą/literą w kolorowym kółku, natomiast jest też kilka linii pospiesznych, omijających wybrane przystanki i one oznaczone są tą samą liczbą/literą i kolorem co ich powolne odpowiedniki, ale już na tle rombu. Mam nadzieję, że w miarę zrozumiale napisałem… A jeszcze o przesiadkach przyjdzie mi opowiedzieć, ale to może 14 maja, co za dużo na raz, to niezdrowo.

Po 14 stacjach wysiadam na Brooklynie na Borough Hall. Tutaj mieści się muzeum, które dzisiaj odwiedzę jako pierwsze w Stanach. New York Transit Museum. Czyli muzeum komunikacji miejskiej, a jakżeby inaczej. Szukam wejścia, co nie jest proste. Okazuje się, że muzeum mieści się na nieczynnej stacji metra, a wejścia do stacji metra nieraz wyglądają jak wejścia do jakichś piwnic i nie rzucają się w oczy. No ale znajduję i… jednak nie będzie to pierwsze muzeum, jakie zwiedzę. W poniedziałki nieczynne…

Ależ byłem zły z tego falstartu. No, ale nic. Z jednej strony straciłem czas na dojazd tutaj i szukanie, z drugiej zaoszczędziłem na pobycie w środku. Nie ma co się oglądać za siebie. Następne w planach piesze przejście z powrotem na Manhattan. Kupuję hot doga po drodze (być w NYC i nie zjeść hot doga to byłoby lekkie faux pas) i czytam tablicę na jakiejś ścianie: „Poor thing. To die and never see Brooklyn”. Czy to znaczy, że mogę już umierać? Nie, na pewno jeszcze dużo rzeczy jest do zobaczenia, pocieszam się.

Dochodzę do Washington Street. Tutaj jest widokówkowa scenografia do zdjęć z Manhattan Bridge. Zanim zdążyłem włączyć aparat w telefonie i pomyśleć nad najlepszym kadrem, zagaduje mnie dziewczyna i pyta, czy nie pomoglibyśmy sobie w zrobieniu zdjęć. Chwilę rozmawiamy, po czym każdy idzie w swoją stronę z fotkami.

W międzyczasie, niespodziewanie mijam dowód na funkcjonowanie tramwajów w Nowym Jorku. Czyli fragment starego torowiska w jezdni.

Dochodzę na brzeg East River. Tutaj znajduje się m.in. słynna karuzela Jane. Mnie bardziej jednak interesuje panorama Manhattanu. Chwila na odpoczynek, kontemplację i fotki. Pogoda sprzyja, jest ciepło (ale nie gorąco!) i słonecznie, jedynie trochę duszno, ale to norma w tym mieście. Wchodzę na most Brookliński i z zapętloną Alicią Keys (Empire State of Mind part II) na słuchawkach idę. Powoli, spokojnie, napawając się widokiem i od czasu do czasu robiąc uniki przed pędzącymi rowerzystami. Jest pięknie…

Schodzę z mostu i skręcam na Broadway. Ale to nie jest ta słynna część ulicy z teatrami. Red Cube. Instalacja artystyczna z 1968 roku. Tyle historii, po co przynudzać (po prostu więcej i tak nie wiem, hahaha).

Chwilę zajmuje mi znalezienie wąskiego przejścia na Wall Street. Tym bardziej, że coś tutaj remontują. Ale jest. Najpierw wchodzę do Federal Hall i mam okazję podziwiać choćby balkon, na którym 30 kwietnia 1789 roku George Washington złożył przysięgę jako pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Nowojorska giełda, czyli NYSE (New York Stock Exchange) jest zaraz obok. W tym przypadku podziwiam tylko z zewnątrz i idę szukać jej nieodłącznego symbolu, czyli byczka z Wall Street. Tego znaleźć nietrudno, bowiem kolejka do zdjęć jest wybitna.

Kolejny punkt miał być zwieńczeniem wizyty w muzeum – jestem w oficjalnym sklepie z pamiątkami transportowymi MTA. Z ciekawością oglądam gadżety, wybieram koszulkę ze schematem metra i pozwalam sobie na chwilę pogawędki ze sprzedawczynią, żaląc się jej na zamknięte muzeum. Może gdybym powiedział, że mam dziś urodziny, to znalazłaby dla mnie jakiś rabacik?

Pośród wieżowców mijam kościół z cmentarzem.

Z kolejnym punktem programu trochę się przeliczyłem. W teorii i na mapie wszystko się zgadzało. Poszedłem na autobus. Z Tomkiem nie będzie na to czasu, tymczasem ja chciałem przejechać się nie tylko metrem.

Staję więc na początkowym przystanku linii 103. Wypatrzyłem, że jeżdżą tu przegubowce. Idealnie. Wszyscy wsiadają przednimi drzwiami, pozostałe służą wyłącznie do wysiadania. Przy wejściu jest czytnik, do którego wkłada się bilet. Tego nie mam, ale liczę, że będzie mieć kierowca. Odczekuję na swoją kolej i pytam. Kierowca nie ma, ale pokazuje mi, że automat jest na stacji metra, a to ten sam bilet. Czyli 3 dolary, ok. Idę zatem uszczuplić swój budżet, po czym wracam na kolejny autobus, tym razem będąc już dumnym posiadaczem plastikowej karteczki.

O losie, jakbym wiedział, że przejazd spod Ratusza do Central Parku, który metrem zająłby pewnie ze 20 minut, autobusem zajmie 2 godziny, to bym inaczej zaplanował tę atrakcję. No nic, ale był czas na odpoczynek, podsłuchanie rozmów Amerykanów, przyglądanie się widokom z okna (jechaliśmy na przykład przez chińską dzielnicę) czy internet, bowiem jest wifi. Czyli w sumie dobrze wykorzystane 2 godziny. No to nie żałuję, cofam. Piszę do Tomka, że żyję i konsumuję ostatnie zapasy żywności.

W tym ostatnim aspekcie miałem pewien plan. Dość McDonalda! Chciałem do amerykańskiego KFC. O zgrozo, na Manhattanie jest ich dosłownie kilka. W ogóle jakoś nie widziałem jeszcze tutaj tej sieciówki, a McDonald prawie na każdym rogu. W międzyczasie dodam, że na zdjęciu wyżej widać linkę, rozciągniętą na całej długości przy oknach, którą pociąga się, aby dać znać kierowcy, że chce się wysiąść.

Wysiadam. Siły do chodzenia by w pełni wróciły, gdyby nie głód. To KFC, które znalazłem na mapie i przy którym wysiadłem… było zamknięte. A budynek niemalże pozabijany dechami. Witamy na Harlemie!

Nic innego nie ma, nic nie wymyślę. Central Park. Jestem na jego drugim, północnym końcu. Dziś przejdę prawie całe 4 kilometry długości.

W Central Parku jest wszystko. Są alejki dla pieszych, biegaczy, drogi dla rowerów. Są szerokie arterie i wąskie ścieżki. Są płaskie równiny i kamienne pagórki. Są ogrody japońskie, pomniki, fontanny, miejsca pamięci, zameczki, mosty, boiska do baseballa, łąki. Są też pitniki lub poidełka, jak zwał tak zwał. Ogólnie one są wszędzie i wiele osób z nich korzysta. Dzięki temu można przyoszczędzić na wodzie – zarówno finansowo, jak i pod kątem ciężaru do noszenia.

Widoki nad jeziorkiem Jacqueline Kennedy są nieziemskie. Idę dalej. Mijam kolejny akwen o oryginalnej nazwie The Lake. Dochodzę do swojej oślej łączki, która… jest zamknięta ze względu na pestycydy. Jestem już na końcu parku i jestem padnięty. Z głodu i zmęczenia. Nie pamiętam co tutaj znalazłem do jedzenia, ale pewnie… McDonalda.

Wieczorna wizyta na Times Square. Mówiłem, że będę tutaj wracał. To już ostatnie miejsce, a zarazem na Penn Station jest blisko, więc się nie spieszę. Chłonę światło reklam i rozmyślam…

Wracam do Merrick. Cudem udało mi się jeszcze złapać na stacji wifi, by napisać Tomkowi, że jadę. Tomek czeka przy bibliotece. Ma jedzenie! Jestem wykończony, ale satysfakcja wystrzeliła w górę, robiąc dziurę w suficie.

A na końcowym obrazku schowek na bilety w LIRR (Long Island Rail Road). Za pierwszą kontrolą, konduktor bierze bilet i dziurkuje, następnie umieszczając blankiet jak na zdjęciu. Przy kolejnej kontroli, konduktor nie musi prosić o bilet, jedynie patrzy kto się dosiadł i nie ma przed sobą skasowanego. Niestety przed stacją wysiadkową, jakoś tak to robią, że zawsze ten bilet zabiorą. Raz mi się udało wybłagać, by mi zostawili na pamiątkę 🙂

PS: po przeszperaniu internetu stwierdzam, że przejazd autobusem linii 103 to było coś! 10,5 kilometra trasy i 45 (sic!) przystanków – od Park Row/Beekman St do 3 Av/E 104 St. Rozkładowo około godziny, ale jechałem dużo dłużej, coś pod dwie godziny, bowiem w trakcie przejazdu wyprzedziły nas dwie inne stotrójki (jak to możliwe?!).

udostępnij:
Maciek American Dream, świat