29.12.2019. Kontynuujemy wyprawę. Zgodnie z przyjętym schematem dzień jazdy – dzień przerwy – dzień jazdy, dziś trasa. Śniadanie w hostelu, szybkie pakowanie i do samochodu. W Koszycach odwiedzamy jeszcze Kulturpark, gdzie jednak tak rano nic się nie działo.

W głośnikach słowackie radio, na telefonie nawigacja. I jakąż zgubę można przeżyć, jadąc z włączoną opcją „omijaj opłaty”. Czyli tradycyjnie, na Polaka, za darmo. Do Węgier, za karę, powiodło nas taką drogą, że zastanawialiśmy się w pewnym momencie czy nie zawrócić. Gdzieś, znienacka, w głębokim polu, przywitała nas natomiast taka oto tablica:

Skoro tak, to nie zawróciliśmy. Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia (niech sweter nie będzie złudzeniem, było mroźno), złapaniu węgierskiej stacji radiowej, przejechaniu kolejnych kilometrów po drodze o nawierzchni francuskiego sera oraz minięciu wioski Cyganów, w końcu wyjechaliśmy na jakąś krajówkę. A stąd już rzutem na taśmę do Miszkolca.

Miszkolc to czwarty co do wielkości ośrodek węgierski (ok. 160 000 mieszkańców). Miastem partnerskim, podobnie jak w Koszycach, są Katowice. Nas interesuje tu jednak szczególnie jedna atrakcja – kąpielisko w jaskini. Oczywiście tradycyjnie najwięcej czasu zajmuje znalezienie bezpłatnego parkingu w akceptowalnej do przejścia odległości. Udaje się.

Krótki spacerek przez Közpark i jesteśmy na miejscu. Cave Bath, bo tak chyba najczęściej opisane jest to miejsce, to w rzeczywistości jaskinia, która została zamieniona w basen termalny. Niepowtarzalne miejsce. No, ale zanim tam wejdziemy, trzeba kupić bilety. Najpierw analiza cennika i pada wybór na bilet 3-godzinny. Do kasy pierwszy idzie Grzegorz. I to był nasz błąd. Niestety pani w kasie nie do końca umiała się dogadać po angielsku i, nie słyszałem jak do tego doszło, ale stanęło na tym, że zrozumiała, że Grzesiek chce 3 bilety, a nie bilet 3-godzinny. No i została naliczona dużo wyższa kwota. Grzesiek już wcześniej położył banknot na takiej obrotowej tacce jak w kantorze, a kasjerka obróciła tę tackę do siebie. Ale do 3 biletów to było za mało. Ona chciała, aby Grzesiek dołożył brakującą kwotę, Grzesiek chciał zwrotu swojego banknotu. Zaczęło to dramatycznie (albo komicznie, jak kto woli) wyglądać, a za nami ustawiała się coraz dłuższa kolejka, ludzie wokoło zaczęli się na nas patrzeć. Nie wiedziałem czy śmiać się czy płakać, czy interweniować czy nie. Grzesiek swoje, kasjerka swoje. Postanowiłem jednak przeczekać kryzys. W końcu kasjerka się poddała i mimo naliczonego paragonu, oddała Grześkowi pieniądz. Złapałem się za głowę i oddaliłem trochę od kolejki.

Poddać się czy nie? Nie no, nie po to tutaj żeśmy przyjechali, żeby nie wejść. Ponowna analiza oferty biletowej i idziemy do drugiej kasy. Z facetem za szybą. Idę pierwszy. Powoli i wyraźnie najpierw zapytałem ile kosztuje bilet, który nas interesował. Po uzyskaniu satysfakcjonującej odpowiedzi, czyli zgodnej z cennikiem, zapłaciłem i po transakcji, a przed odejściem, wskazałem kasjerowi ręką na Grześka i uprzedziłem, że on będzie chciał to samo.

Jaskinia jest całkiem spora. To znaczy korytarze są długie. Do tego klimatyczna gra świateł, a w niektórych grotach muzyka. Miejsce zdecydowanie godne polecenia, jedyne w swoim rodzaju, nie wspominając już o wartościach leczniczych tutejszych wód.

Po kąpieli szybki obiad w miejscowym barku (nic specjalnego) i powrót do auta. Azymut: Debreczyn! Przed nami niewiele ponad 100 km drogi. Słowacja i Węgry to jednak nie są duże kraje. Trasa bardzo malownicza, po rozległych równinach. Zrobiło się stepowo za sprawą wysokich, dzikich traw (lub tym podobnych) wszędzie dookoła. Mimo zimy. Zacząłem żałować, że jestem kierowcą.

W Debreczynie, gdy zaczyna już się ściemniać, lądujemy jeszcze pod Nagyerdei Stadion. To dom miejscowego klubu Debreceni VSC, obiekt oddany do użytku w 2014 roku, trzeci co do wielkości stadion na Węgrzech. A Debreczyn, skoro już przy tym jesteśmy, to drugie co do wielkości miasto (nieco ponad 200 000 mieszkańców).

Bardzo ciekawa jest stojąca obok (widoczna na zdjęciu) wieża ciśnień Nagyerdei Víztorony, na którą można wejść na górę (akurat było zamknięte, gdy byliśmy…). Ogólnie tereny wokoło są ładnie zagospodarowane. Warto obejść tarasem dookoła stadion, a w czasie zimowym – jak widać wyżej – jest tutaj też lodowisko (szkoda, że nie wiedziałem wcześniej). Naszym celem natomiast jest Aquaticum, gdzie startujemy do saunarium na przyjemne i pożyteczne zakończenie dnia. Niestety saunarium okazało się rozczarowaniem, dużo lepsze miałem w Krakowie. Niemniej sam kompleks aquaparku niczego sobie.

Przed nami ostatnie 25 kilometrów do Hajdúszoboszló. Debreczyn jeszcze pozwiedzamy w Sylwestra. Na miejscu chwila na znalezienie pensjonatu, kwaterunek i zasłużony odpoczynek.

udostępnij:
Maciek podróże, Węgry