Maciek
Nie będę wszystkiego dementował, co Tomek pisze, ale bez jednego na wstępie się nie obędzie. Nie jestem przed trzydziestką. Może po dwudziestce, ale na pewno nie przed trzydziestką!
1 maja 2019. To jeden z dwóch dni tamtej wyprawy, których wspominania nie do końca lubię. Niedospana noc, brak apetytu i to uczucie kompletnego oderwania od rzeczywistości. Czułem się trochę jak w Matrixie. Tak zapamiętałem ostatnie godziny w Lublinie. Wylot do Warszawy o godzinie 15:10, a więc musiałem jeszcze pół dnia przeczekać w takich emocjach.
Przed Lublin Airport pamiątkowe zdjęcie, dobra mina do złej gry (wcale nie takiej złej, jak się później okazało) i oczekiwanie. Znów. Byłem pierwszym pasażerem na odprawie bagażowej.
Godzina otwarcia bramek wybiła. Przynajmniej pomylić się nie da, gate’y są całe dwa. Pożegnanie z rodziną i zaczynamy.
Tutaj w zasadzie przyszła chyba największa chwila słabości. Świadomość, że jeszcze jestem u siebie z jednej strony, a z drugiej, jak zobaczyłem jak mały jest mój samolocik… Masakra.
Lot Lublin – Warszawa turbośmigłowym Bombardierem Q400 trwał 24 minuty. W zasadzie wyglądało to mniej-więcej tak:
- proszę zapiąć pasy, będziemy startować
- proszę nie rozpinać pasów na wypadek łagodnych turbulencji
- proszę nie rozpinać pasów, będziemy lądować
To był najkrótszy lot w życiu (chyba, że o parę sekund krótszy był ten powrotny, ale przyjmijmy, że był taki sam, więc rekord należy do pierwszego) i sądzę, że długo jeszcze takim pozostanie. Po wyjściu z samolotu, gdy kolejny punkt krytyczny minąłem (nie wyszedłem na miasto, lecz trafiłem do strefy transferowej) wszystko potoczyło się już bardzo szybko, a ja byłem jak w transie. Choć tutaj, a jakżeby inaczej, dało o sobie znać moje szczęście. Oczywiście musieli mnie wylosować do kontroli osobistej. Zamiast złapać chwilę oddechu i spróbować uspokoić sobie puls, musiałem udać się w kolejne miejsce…
W Warszawie zamiast odpocząć na terminalu w oczekiwaniu na przesiadkę, ledwie zdążyłem zaliczyć dodatkową kontrolę i ostatni telefon do domu jeszcze z Polski, a już trzeba było zgłaszać się do wejścia do samolotu.
Ten przynajmniej był duży i po raz pierwszy (to był mój trzeci lot w życiu, z czego drugi tego dnia) nie miałem wreszcie odczucia „kurde, jakie to małe”. Airbus A340-300 faktycznie był już duży. Choć układ siedzeń 2-4-2 to ciągle mniej niż w Dreamlinerze (3-3-3). Siedziałem w środku, niezależnie czy patrzeć na długość czy szerokość samolotu. I tutaj znów dało o sobie znać moje szczęście, po mojej prawej stronie siedzieli Żydzi, a po lewej matka z dzieckiem. Żeby była jasność, absolutnie nie mam nic przeciwko jednym i drugim, niemniej było to trochę kłopotliwe towarzystwo w podróży.
Z najkrótszego przesiadłem się na najdłuższy lot w życiu (powrotny był krótszy, o czym zresztą już pisałem – jet stream robi swoje). Trwał 9 godzin i 20 minut. Zmęczenie dawało o sobie znać, bo przemieszczanie się w kierunku zachodnim wydłuża dzień. Ale obsługa była miła (i ładna:) – mimo, że z Belgii), posiłki w porządku, a lot bez zakłóceń. Starałem się zająć a to książką, a to filmami na laptopie, w ostateczności osobistym ekranem z danymi o locie, ale trudno było się skupić na czymś dłużej. Jedynie muzyka na słuchawkach jakoś wchodziła. Pogadać, o czym wspominałem, też nie było za bardzo z kim.
Lądujemy. Na słuchawkach kilkanaście razy zapętlona Taylor Swift – Welcome to New York.
Kolejka do odprawy paszportowej niemiłosiernie długa. Ale to w zasadzie ostatni stresujący moment podróży. W końcu przychodzi moja kolej. Pani celnik skanuje moją twarz kamerą, ogląda wizę, pyta po co przyjechałem, kim jest mój kolega i kiedy wracam. Przy tym wszystkim ma grobową minę, więc gdy na końcu usłyszałem „Enjoy your time in US”, myślałem, że to jakiś podstęp. No ale nie, to chyba były jednak szczere słowa, tylko po prostu mimika twarzy za nimi nie nadążyła. Jak się później przekonam, wszyscy Amerykanie tak mówią (to znaczy nie z grobową miną, ale za każdym razem życząc wszystkiego dobrego). Pozostaje znaleźć bagaż i zapytać jakiegoś ochroniarza, gdzie iść dalej, bo nie widzę kierunkowskazu.
Udało się! To najszczęśliwszy widok po całej drodze – widok Tomka zmierzającego w moim kierunku. Tego dnia zrozumiałem magię meeting pointów na lotniskach.
Nie pamiętam nic, z tego co Tomek mówił do mnie tego wieczora. Była godzina około 22 lokalnego czasu, ale mój zegar biologiczny nie przyjmował tego do wiadomości. W Polsce 4 rano. Niemniej wystarczyło wytrzymać jeszcze chwilę drogi do East Meadow na Long Island, zakwaterowanie (o tym zaraz, zaraz), po czym pójść spać i jakoś udało się oszukać jet lag.
O tym chyba w ogóle nie wspominałem. Zakwaterowanie. Pisząc się na ten wyjazd, byłem przekonany, że będę spał w jakimś pokoju gościnnym na parafii. Luz opcja. Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale bardzo niedługo przed wylotem Tomek poinformował mnie, że znalazł dla mnie kwaterę u Amerykanów i że tak rzekomo będzie lepiej, bo poznam kulturę i podszkolę język. Byłem przerażony, ale nie czas na protesty, zwłaszcza, że z argumentami o kulturze i języku nie szło polemizować.
Był to faktycznie dom jak z filmów. Pokryty jasnym sidingiem, bez ogrodzenia i z krótko przystrzyżoną trawą przed wejściem. Na piętrze mieszkała rodzina, która wynajmowała tam mieszkanie. Na dole gospodarzem była Liz, która okazała się przemiłą kobietą, ale do tego jeszcze dojdziemy w następnych dniach. Dostałem do dyspozycji własny pokój, łazienkę i jedną uwagę od Liz „ja nie gotuję, ale jak chcesz, kuchnia jest do twojej dyspozycji”.
Pożegnałem się z Tomkiem, który pojechał do siebie, zamieniłem jeszcze dosłownie kilka słów z Liz, obiecując jej, że w następne dni posiedzimy dłużej, po czym, padnięty, poszedłem spać…