Maciek
Na zdjęciu głównym osiedle, na którym mieszkałem. 4 maja 2019, sobota. Wreszcie przyszedł czas na odpoczynek. I odespanie dwudniowego maratonu nowojorskiego. Wreszcie był czas na śniadanie w domu i sprawdzenie choćby maila. No i na zapoznanie się z Bellą, która jest przeuroczym psem. Po takiej dawce porannego spokoju i luksusu, udałem się piechotą do kościoła św. Rafała (parafia Tomka). To niewiele ponad dwa kilometry i to po prostej jak drut drodze, ale i tak czułem lekkie podekscytowanie, pierwszy raz wychodząc samemu na spacer po jednym ze zwykłych amerykańskich przedmieści (bo tak trzeba nazwać East Meadow).
W kościele Msza. Siadłem z tyłu, żeby nie rzucać się w oczy. Jeszcze nie wiem, że jutro ten przywilej bycia z boku zostanie mi brutalnie zabrany przez Tomka. Muszę przyznać, że amerykańska Msza jest bardzo pouczającym przeżyciem. Nie ma służby liturgicznej. Ksiądz na początku wychodzi na środek kościoła z zaczepionym mikrofonem bezprzewodowym przy ustach i zagaduje „Hello, how are you?”. Dopiero potem zaczyna się liturgia. W każdej ławce są śpiewniki i laminowane kartki z tekstami stałymi nabożeństw. W znacznym stopniu pomaga mi to aktywnie uczestniczyć w modlitwie. Komunia święta przyjmowana jest w dwóch postaciach, przy czym tak:
- rozdzielają ją zarówno duchowni, jak i szafarze, w tym kobiety (np. Liz),
- Komunię pod postacią chleba przyjmuje się na rękę,
- Komunię pod postacią wina (niektórzy przyjmują tylko pod postacią chleba) przyjmuje się biorąc do rąk kielich trzymany przez szafarza i pijąc z niego.
Uśmiech Liz, gdy zastosowałem się do tych zasad i podszedłem do niej przyjąć Komunię w postaci wina – bezcenny.
Nikt nie wychodzi, jak w Polsce, tuż po rozesłaniu. Wszyscy zostają, a po zakończeniu Mszy ludzie podchodzą do siebie i rozmawiają w grupkach w kościele. Po chwili wraca ksiądz w sutannie i przyłącza się do rozmów. Panuje rodzinna atmosfera, nikomu się nie spieszy. O różnicach między polską a amerykańską liturgią jeszcze zapewne napiszę, bowiem w trakcie swojego pobytu miałem okazję kilkukrotnie uczestniczyć we Mszach, w tym w uroczystości Pierwszej Komunii Świętej i wizytacji biskupa. Podobnie będzie jeszcze okazja do pokazania kościoła.
Tomek przedstawia mnie na zakrystii. Następnie idziemy po samochód i… na zakupy!
Walmart. Takie amerykańskie Tesco, czyli sklep, gdzie teoretycznie można tanio zrobić zakupy. Teoretycznie, bo oczywiście oczami Polaka jest drogo. W sklepie mnóstwo flag amerykańskich wywieszonych pod sufitem. Ogólnie ciężko znaleźć w Stanach miejsce, gdzie – jeśli człowiek obróci się dookoła – to nie zobaczy ich flagi narodowej. Na półkach brak pieczywa innego niż tostowe długoterminowe. Biorę parę najpotrzebniejszych rzeczy do przetrwania – na śniadania i kolacje, do picia, a także parę amerykańskich przysmaków na próbę, jak choćby masło orzechowe, krem serowy, płatki śniadaniowe, różnego rodzaju słodycze (np. Jellybeans) i – na początek – coca-colę waniliową. No i ciekawostka. Najbardziej tutaj popularna (przynajmniej według słów Tomka) butelkowana woda mineralna nazywa się Poland Spring. Faktycznie, w dziale z wodą jest jej najwięcej. Jednak z Polską nie ma nic wspólnego, nazwa pochodzi od miasta Poland (skąd zatem nazwa miasta?), a to z kolei jest w stanie Maine. Oczywiście biorę butelczynę na spróbowanie. Uważać trzeba na ceny, podane są bez podatków, więc przy kasie wyjdzie więcej niż człowiek sam wyliczy.
To jest jeden z tych bodajże dwóch dni, kiedy nie jedliśmy frytek na obiad. Tomek zabrał mnie do swojego ulubionego lokalu w okolicy o oryginalnej nazwie Diner. Zatem dzisiaj penne po bolońsku w wersji amerykańskiej. Czyli nie do przejedzenia.
Powrót do domu. Tomek zaszedł na chwilę. Wreszcie jest spokojna chwila na rozmowę z Liz, która wcale nie przejmuje się tym, że czasem nie nadążam sobie tłumaczyć w głowie jej słów, że czasem czegoś nie zrozumiem, że czasem zgubię wątek lub złapię zawiechę. To przemiła, pomocna i bardzo wyrozumiała osoba, bardzo obyta w świecie i oczytana. Byłem w szoku, jaką wiedzę posiada na temat historii Polski, zwłaszcza w kontekście drugiej wojny światowej.
Jutro niedziela, drugi luźny dzień (przed nadciągającym długim maratonem), więc można było sobie pofolgować z godziną pójścia spać.