Bardzo się ucieszyłem na ponowne zaproszenie do wizyty u mojego świetnego znajomego w jednej z małych miejscowości położonych w otulinie Poleskiego Parku Narodowego. Grzesiek ma tam domek letniskowy, ale w zasadzie można w nim przebywać cały rok. Dlaczego się ucieszyłem? Z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze to drugie zaproszenie, za pierwszym razem byłem u Grzegorza w październiku. Skoro zaprasza ponownie, to znaczy, że sprawdziłem się na pierwszy przyjazd. Po drugie, brakuje mi ostatnio podróżowania. Przed pandemią robiłem miesięcznie tysiąc, czasem półtora tysiąca kilometrów miesięcznie autem. W zasadzie co miesiąc gdzieś byłem. Teraz? Że samochód stoi, to jeszcze nic. Niech stoi, ekologiczniej tak. Ale ja nie powinienem siedzieć cały czas w jednym miejscu. Mimo, że, jako introwertykowi, bardzo podoba mi się praca zdalna i w pewien sposób ograniczona potrzeba kontaktów. Wszystko ma jednak swoje granice.
Czekamy na bezdeszczową pogodę. Nie chcemy grzęznąć w błocie, jeszcze większym niż normalnie jest na Polesiu. W końcu Polesie to bagna i torfowiska. I w końcu jest! 26-28 kwietnia zapowiadają bez opadów. Biorę urlop na wtorek i środę, a w poniedziałek zrywam się z domu zaraz po skończeniu pracy i obiedzie.
Poniedziałek, 26 kwietnia
Startujemy. Jest przed 16, do zachodu słońca jeszcze trochę, ale nie ma czasu do stracenia. Na pierwszy rzut Zawieprzyce, do których od pewnego czasu można dojechać linią 22 lubelskiej komunikacji miejskiej. Obok Bystrzyca wpada do Wieprza. O krok stąd do Nadwieprzańskiego Parku Krajobrazowego. My zwiedzamy tymczasem tutejsze ruiny zamku z XVII wieku i cały zespół pałacowo-parkowy. Z zamkiem, jak z większością takich miejsc, związana jest legenda, która mówi, że tutejszy kasztelan zamurował żywcem parę jeńców – piękną Greczynkę, która nie chciała oddać się kasztelanowi, i jej narzeczonego. Następnie na zamek trafił, szukający po całym kraju siostry, brat Greczynki. Początkowo przedstawił się jako włoski malarz, ale gdy prawda wyszła na jaw i kasztelan dowiedział się kim jest, jego także zamurował. Od tego czasu w zamku straszy.
Następny przystanek: Ostrów Lubelski. I po drodze pojawia się problem, bo ni stąd ni z owąd nagle asfalt w lesie znika i jedziemy parę kilometrów po piaszczystych wybojach. Miałem o tym napisać później, ale to chyba dobry moment, by już na początku wspomnieć o pewnym drobnym szczególe. Samorządy na Polesiu startują w ogólnopolskim konkursie na najdłużej nieremontowane drogi. Droga gminna, powiatowa, wojewódzka – wszystko jedno. Wszelkie fundusze remontowe dzielnie je omijają.
Trochę się wściekam, ale głupio zawrócić. Jesteśmy. Ostrów Lubelski. Mała mieścinka w powiecie lubartowskim, niewiele ponad 2 tysiące mieszkańców. Bez wątpienia warto zobaczyć późnobarokowy kościół Niepokalanego Poczęcia NMP. Poza nim, wujek Google pokazuje jako atrakcję „ulicę zabytkowych domów drewnianych”. No grzech nie zobaczyć. Stajemy pod Lewiatanem. Ale z tych domów, no cóż, chyba co roku coś ubywa. Nie tyle że burzą, jeszcze można by to zrozumieć. Ale ocieplają. Tak po polsku, malując te domy potem na pastelowe kolorki. I tyle z drewnianych zabytków i klimatycznej uliczki. W Lewiatanie zakupy na wieczorne ognisko i w drogę.
Kolejne miejsce to rezerwat przyrody Jezioro Obradowskie w powiecie parczewskim. To jeszcze nie Poleski Park Narodowy, ale miejsce z pewnością warte zobaczenia, zwłaszcza, że z tego powodu w sezonie pewnie mniej ludzi się tu kręci. Głównym celem rezerwatu jest ochrona dystroficznego jeziora oraz stanowisk rzadkich roślin wodnych i torfowiskowych. Do akwenu dochodzi się krótkim szlakiem, kończącym się kładkami i pomostem widokowym. Jedyny szkopuł jest z legalnym zaparkowaniem samochodu, bo formalnie na drodze, przy której zaczyna się szlak, obowiązuje zakaz ruchu, z wyłączeniem ruchu lokalnego. Przy drodze głównej z kolei nie bardzo jest gdzie się zatrzymać. Kombinujcie 🙂
Ostatni przystanek na trasie ponownie urbanistyczny. Miasto Parczew, stolica powiatu, w którym będziemy mieć bazę noclegową. Niewiele ponad 10 tysięcy mieszkańców. Natomiast przyznam szczerze, że nie spodziewałem się jakichś szczególnych wrażeń, tymczasem w skrócie to tak:
- miasto dwóch wielkich świątyń – pięknej, gotyckiej bazyliki kolegiackiej św. Jana Chrzciciela oraz kościoła Opatrzności Bożej, zbudowanego w stylu licheńskim.
- miasto z dwujezdniową arterią (ul. Jana Pawła II) okalającą całą miejscowość od południa, której nie powstydziłby się ośrodek wojewódzki.
- miasto z „nowoczesnym”, betonowym Rynkiem, gdzie wszystko wygląda niby ładnie, tylko w lecie, przy +30 stopniach, zapewne można tutaj smażyć jajecznicę.
Całości obrazu dopełnił dym, który serwowała jedna z kamienic przy Rynku. Dwa kolektory słoneczne na dachu, a obok nich komin i wydobywający się z niego siwy, kłujący w nozdrzach dym, który pokrył poświatą cały plac. Ot, ekologia po polsku.
Nie chcę narzekać, być może po prostu źle trafiłem. Napisałbym więcej o obu kościołach, w szczególności o gotyckiej bazylice, ze zdjęć wynika, że jest pięknie w środku. Niestety byliśmy za późno by wejść do środka.
Wieczorne ognisko było czystą przyjemnością, potem zasłużony wypoczynek przed następnym dniem.
Wtorek, 27 kwietnia
Ze spaniem można było sobie pofolgować, w końcu urlop człowiek ma. No, ale kiedyś trzeba wyjść z łóżka, zwłaszcza, że program na dziś jest całkiem napięty. Śniadanie.
Pierwszym punktem programu ścieżka dydaktyczna „Perehod”. Jej główną atrakcją są dwie wieże widokowe na Stawy Pieszowolskie. To głównie siedlisko ptaków, ale nawet dla osób, których ornitologia nie jest głównym źródłem zainteresowania (jak w moim przypadku), spacer będzie przyjemnością. Cisza, spokój, przyroda.
Pod koniec spaceru dzwoni do mnie Pan Redaktor Piotr Kozłowski z lubelskiej Gazety Wyborczej. Rozmawiamy o tramwajach w Lublinie. Siadam na ławce na drugiej wieży widokowej. Z pięknymi widokami na stawy, wracam myślami do wymarzonej koncepcji komunikacji szynowej w Kozim Grodzie. Efektem naszej całkiem długiej, ale przemiłej pogawędki jest taki oto artykuł.
Samochód. Kolejne miejsce, to krótki przystanek na wieżę widokową w Wielkopolu. Co prawda nie ma tutaj nic poza polami i lasami dookoła, żadnych spektakularnych widoków, ale ten wszechobecny spokój i wolno płynący czas jest wart przerwy na herbatę z termosu.
W drogę. Jesteśmy już tuż pod Chełmem. Tutaj, na dominującym w krajobrazie pagórku, znajduje się bardzo ciekawy rezerwat przyrody „Stawska Góra”. Warto spojrzeć na satelitę, to taki mały, prostokątny obszar porośnięty czymś na wzór kosodrzewiny. Z tego co doczytałem, to na tym małym skrawku ziemi stwierdzono występowanie 210 gatunków roślin, z czego około 30 to gatunki rzadkie, a 6 objętych jest ochroną ścisłą. Występuje tu roślinność kserotermiczna (czyli rosnąca w miejscu o bardzo dużym nasłonecznieniu), stepowa. Jeśli kogoś interesują takie ciekawostki przyrodnicze, to polecam to miejsce, choć należy się liczyć z tym, że parkowanie jest „u rolnika na polu”, a potem kilkaset metrów tym polem trzeba dojść na wzgórze.
Tuż przed Chełmem wieża w Stołpiu. Ten obiekt chciałem zobaczyć w czasie jednej z poprzednich wypraw („Trójkąt Krasnostawski”), ale wówczas zabrakło czasu, chęci i pogody. Tym razem te wszystkie rzeczy były. Gdzieś w internecie wyczytałem kiedyś, że to najstarszy zabytek Lubelszczyzny (a już takie coś należy obligatoryjnie obejrzeć). Według Wikipedii, wieża powstała najwcześniej u schyłku XII wieku. Sporna jest kwestia przeznaczenia obiektu. Tablica na miejscu podaje, że pełnił on analogiczną funkcję, jak śródziemnomorskie wieże klasztorne nad zdrojami. Z podstawy budowli wypływa bowiem takie źródło, w chłodnej wodzie można przemyć ręce i twarz. Zwiedzania tutaj co prawda nie ma za dużo i znów – stanąć autem nie ma gdzie – chyba, że ktoś chce zaryzykować w zatoce pobliskiego przystanku.
Chełm. Tego miasta bardzo brakowało w mojej „kolekcji”. Byłem już w dwóch pozostałych, byłych miastach wojewódzkich w lubelskim (Zamość i Biała Podlaska), ale w Chełmie nie. Nadrabiam. I wreszcie dobra informacja dla zmotoryzowanych. Nie ma tutaj strefy płatnego parkowania i w dzień powszedni po południu (może to kwestia pandemii?) nie było problemu zaparkować tuż koło Rynku.
Chełm liczy 62 tysiące mieszkańców. Herb przedstawia białego niedźwiedzia kroczącego pośród trzech dębów. Miasto ulokowane jest na podłożu kredowym. Znane jest przede wszystkim z podziemi kredowych (dawnej kopalni), które w czasie mojej wizyty były zamknięte oraz z cementowni.
Rynek Chełmski to podłużny plac, bez ratusza, po którym zostały jedynie odwzorowane fundamentu. Pośrodku zabytkowa studnia. Zaraz przy Rynku, na ulicy Lubelskiej, od jej zachodniej strony, znajduje się barokowy kościół Rozesłania Świętych Apostołów z pięknymi polichromiami, a parę metrów dalej słynne podziemia kredowe. My jednak wędrujemy w drugą stronę – także ulicą Lubelską, ale na wschód od Rynku.
Tutaj bowiem znajduje się serce miasta, czyli Góra Zamkowa z bazyliką kolegiacką Narodzenia NMP (sanktuarium MB Chełmskiej) oraz Grodzisko z Kopcem Niepodległości. Są tu dwa punkty widokowe: można wejść na dzwonnicę (ale niestety nie w czasie pandemii…), a drugi to wspomniany kopiec. Z kopca jest świetna panorama miasta, najbardziej klimatycznie musi być tutaj po zmroku. Na porównanie nasuwa mi się Kopiec Tatarski w Przemyślu. Przy bazylice jest cały kompleks sakralny z domem pielgrzyma. Obok Ogród Różańcowy, a po przeciwnej stronie niż Rynek – Park XXX-lecia. Te miejsca to podstawa wizyty w Chełmie.
Jeśli o świątynie chodzi, to obszedłem jeszcze z zewnątrz (do środka się nie dało wejść) cerkiew konkatedralną św. Jana Teologa.
Po wizycie w centrum miasta, drugim, niemniej ciekawym miejscem w Chełmie, jest osiedle „Dyrekcja”. To coś, co ideą można byłoby porównać troszkę do Nowej Huty w Krakowie, tyle, że ta powstała w innych realiach ustrojowych. Wczesnomodernistyczny kompleks „Dyrekcji”, wybudowany w latach 1928-1939, powstał z zamiarem przeniesienia do Chełma Wschodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Ten zespół urbanistyczny jest nawet wpisany do rejestru zabytków. Przechadzkę można rozpocząć, jak ja, w centralnym punkcie – Placu Niepodległości. Tutaj mieści się Gmach Dyrekcji Kolei, obecnie siedziba Starostwa Powiatowego i kilku innych instytucji. Od tego budynku przez plac wiedzie oś osiedla aż do dworca kolejowego. Jest mnóstwo miejsc parkingowych, wszystkie bezpłatne.
Dwa smaczki w drodze powrotnej, czyli wyswobodzone Jagodne…
…i łosie (lub, poprawcie mnie, co to jest, skoro nie ma rogów?), które w ogóle nie miały zamiaru uciekać, mimo zatrzymania samochodu na pustej drodze.
Wieczorem już tylko ponownie ognisko i legnięcie w łóżku.
Środa, 28 kwietnia
Środa – organizacyjnie – to podobny dzień do poniedziałku. Każdy kolejny punkt będzie przybliżał do celu, którym – tym razem – jest jednak Lublin. Po pakowaniu i porządkach w domku Grześka (będąc w gościach nie można przecież zostawić bałaganu po sobie, zwłaszcza jak się liczy na powtórne zaproszenie), obieramy azymut na Poleski Park Narodowy. Dziś na bogato, dwie ścieżki. Mogę w tym miejscu dorzucić uwagę, że wstęp do parku jest płatny. Bilety można kupić przez internet. Można to zrobić (jak ja) wykonując przelew i zachowując jego dowód, np. w postaci pliku .pdf na telefonie. Co prawda ryzyko spotkania kontroli na szlaku, gdy się idzie, jak ja, w dzień powszedni kwietnia, jest mizerne, ale czy 12 zł za dwie ścieżki jest warte wyrzutów sumienia?
Ścieżka „Dąb Dominik”. Wariant dłuższy liczy ponad 5 kilometrów, ale w to wliczone jest półtora kilometra powrotu z jednej wsi (Jamniki) do drugiej (Kolonia Łomnica) zwykłą drogą asfaltową przez pola. Główną atrakcją tej ścieżki dydaktycznej jest zarastające Jezioro Moszne: torfowisko przejściowe – pło. Co wytrwalsi poszukiwacze znajdą owadożerne rosiczki, natomiast od strony wsi Jamniki (w dłuższym wariancie trasy), idzie się kładkami przez torfianki, czyli niewielkie jeziorka antropogeniczne, powstałe w wyniku napełnienia wodą zagłębienia terenu po wydobyciu torfu. Najbardziej z całej trasy podobał mi się jednak opis brzozy niskiej oraz wierzby lapońskiej i borówkolistnej na tablicy informacyjnej: „rośliny te nie zorientowały się, że epoka lodowcowa już się skończyła – są to relikty polodowcowe.”
Krótki transfer autem. Parkowanie w miejscowości Stare Załucze. Normalnie można zostawić samochód bezpłatnie pod tutejszym Muzeum Poleskiego Parku Narodowego, ale konkretnie teraz była pandemia, więc miejsca postojowe (jak i muzeum) niedostępne. Alternatywą jest parking na przeciwko, przy kawiarni, ale płatny. Czytam w opiniach google, że 10 zł. No nie no, tak być nie może, musi być inne miejsce… Ale nie ma, przejechałem w tę i z powrotem i nigdzie, by zaparkować i nikomu nie przeszkadzać. Więc zostawiam auto, jako jedno z bodajże czterech, i idę do kawiarenki zapłacić. Kawiarenka zamknięta, ale coś przy niej dłubią z zewnątrz, więc pytam o opłatę. „Dziś bezpłatnie”. Nie można tak było od razu?
W tym miejscu muszę przestrzec przed kilkoma aspektami wizyty na ścieżce „Spławy”. Po pierwsze to raj dla miłośników kładek. Wąskich pomostów nad mokradłami. Vide zdjęcie główne tego wpisu. Jest ich ponad 4 kilometry, gdzie można spaść i zostać wciągniętym przez krwiożercze bagno. Kładki nie mają poręczy. I z tego wynika też druga kwestia – lepiej nie popełniać tego błędu, co ja, i nie iść pod prąd. Nie sprawdziłem kierunku ruchu, a powinienem. Mijanie się na tych kładkach nie zawsze jest łatwe i przyjemne. Zwłaszcza w pandemii, gdy nie chcemy przytulać nieznajomych (chyba, że chodziłyby same ładne dziewczyny, to co innego hahaha). Na szczęście tym razem dużo osób nie było, ale w sezonie byłaby to zmora i strata przyjemności ze spaceru.
Tradycyjnie największą atrakcją ścieżki jest zbiornik wodny. Tym razem jednak nie byle jaki – Jezioro Łukie, największy akwen Poleskiego Parku Narodowego. Kładki natomiast trochę męczą, także tym, że cały czas trzeba mieć się na baczności by gdzieś krzywo nogi nie postawić i nie zaliczyć bagna. Rozmawiać ciężko, bo nie da się iść koło siebie. Powiedziałbym, że ścieżka „Spławy” jest idealna na samotny, refleksyjny spacer.
Zaczyna robić się później niż było w planach, ale nie odpuszczamy ostatniego punktu programu na środę. Tym razem powrót do cywilizacji: Łęczna. 19-tysięczne miasto trzech rynków. Ale poza głównym, to o tych dwóch pozostałych może lepiej zapomnieć i przemilczeć, co – nie ukrywam – trochę mnie zdziwiło, bo Łęczna to jedno z bogatszych miast w lubelskim. Mają klub piłkarski Górnik z aspiracjami na ekstraklasę (tutejszy stadion był pierwszym w województwie z jupiterami i podgrzewaną murawą), mają w powiecie kopalnię węgla kamiennego w Bogdance.
Z zabytków – klasycystyczny Ratusz, obecnie Urząd Stanu Cywilnego, Duża i Mała Synagoga, renesansowy kościół św. Marii Magdaleny oraz zespół dworsko-pałacowy na Podzamczu. Ten ostatni jest bardzo ładnie odnowiony i przyjemnie po tym parku pospacerować. Można wejść także na wieżę i poćwiczyć akcję w stylu „nie patrz w dół”, stojąc na ażurowych podestach. Natomiast same widoki rozczarowują. W przeciwieństwie do widoków z klimatycznej dróżki obok w dolinie, przy ujściu Świnki do Wieprza. Nawiasem mówiąc, super nazwy dla rzek 🙂
Stadionu nie zwiedzamy. Przejeżdżamy koło niego. Grzesiek był kiedyś na ekstraklasie tutaj, ja zresztą też. Jeszcze tylko parę fotoradarów, jeden odcinkowy pomiar prędkości, jakiś remont i Lublin.
Wypełnię na koniec tylko kronikarski obowiązek:
- powiat chełmski + miasto Chełm,
- powiat lubartowski (Ostrów Lubelski),
- powiat łęczyński + miasto Łęczna,
- powiat parczewski + miasto Parczew
uznaję za zaliczone do kolekcji. Do tego Poleski Park Narodowy, bo już poprzednio byłem na ścieżce Czahary (która to stwierdzam, że najbardziej mi się podobała), teraz na trzech kolejnych szlakach. Prawie wszystko, co można tutaj zobaczyć, już zobaczyłem i szczerze polecam. Byle nie w lato. Bo komarów tutaj musi być wtedy nieskończoność, przy takich rozlewiskach. Najlepiej wiosną albo jesienią, ale słyszałem, że zimą też jest tutaj ładnie.
Aktualizacja! Po powrocie okazało się, że znalazłem się w lokalnej gazecie, a konkretnie „Wspólnocie Parczewskiej”. Tam mnie jeszcze nie było 🙂