Urodziny Tomka. 10 maja 2019. Ponieważ urodziny były nie tylko rok temu, ale są i teraz, więc chciałem zacząć od życzeń dla mojego Przyjaciela: oby więcej takich wspólnych wyjazdów i oby zdrowie, czas i chęci na to pozwoliły! To niesamowite, że zniosłeś mnie przez tamte pół miesiąca i dalej chcesz się znać 🙂

Wobec życzeń złożonych telefonicznie, nie rozpisywałem się tutaj, przejdźmy zatem do tego, co działo się w Nowym Jorku, do którego wróciliśmy po trzydniowej wyprawie na zachód. Dzisiaj powrót na Manhattan i mój mały prezent. Ogólnie umówiliśmy się jeszcze w kwietniu, że ja dostaję od Tomka na urodziny bilet na… (a może powiem jak to dostanę!), a Tomek ode mnie bilet na… (też do tego dojedziemy!). Także prezenty były rozdzielone, aczkolwiek wydarzenia te nie pokrywały się bezpośrednio z datami naszych świąt. Dzisiaj wymyśliłem więc dodatkowy, mały prezent za całe 6 dolarów. I – żeby było w moim stylu – była to przejażdżka w tę i z powrotem Roosevelt Island Tramway. I nie, nie jest to tramwaj. To kolejka linowa na wyspę Roosevelta.

Ale po kolei. Wyjazd tradycyjnie: parking przed biblioteką, stacja Merrick, wysiadka na Penn Station. Dzisiaj to ja prowadziłem, Tomek ma odpoczynek od nawigowania. Nie zdradziłem się wcześniej, gdzie pójdziemy, więc mój kompan musiał wykazać się zaufaniem. Przystanek pierwszy – siedziba ONZ. Budynek jest wysoki (ale jak na polskie realia, w NYC ginął w tle), ale wygląda jak nasze bloki z wielkiej płyty, tylko nieco podrasowany. Szukamy polskiej flagi, oglądamy wystawę o różnorodności kulturowej, robimy parę zdjęć i idziemy dalej.

Roosevelt Island Tramway to coś, o czym Tomek nie miał pojęcia, że istnieje. Kolejka jest dwuwagonikowa (z czego tego dnia tylko jeden jeździł), wznosi się całkiem wysoko nad East River, jednak pobliski most Queensbro zasłania swoją konstrukcją znaczną część widoków na południową część Manhattanu. Gondolką trochę buja. Mimo tych niedogodności i tak jest to jakaś przygoda. Obowiązują te same bilety co na metro i autobusy miejskie. Z okien podziwiamy Empire State i Chrysler Building.

Wchodzimy do sklepu, Tomek stawia urodzinową przekąskę w postaci amerykańskich batoników. Kończy się etap niespodzianki, rozpoczyna się ustalona wcześniej część programu: muzea. Kiedyś musiało to nastąpić.

Na pierwszy ogień Metropolitan Museum of Art. W międzyczasie zaczyna padać, więc do budynku, który znajduje się w połowie długości Central Parku, dochodzimy zmoczeni. Niestety nikt z nas nie jest miłośnikiem sztuki, więc kolejne sale obchodzimy na zasadzie: „ok, byliśmy tu”. Po wyjściu pogoda się poprawia. Drugie muzeum po drugiej stronie szerokości parku. Po drodze jeszcze jedna niespodzianka, o której chyba wcześniej wspominałem, że będzie. Mianowicie pomnik króla Władysława Jagiełły, podobno największy monument w Central Parku. Zbudowano go w 1937 roku dla ozdoby polskiego pawilonu Wystawy Światowej 1939. Miał wrócić do Polski, ale przeszkodził w tym wybuch drugiej wojny światowej. Później został podarowany miastu i od 1945 roku stoi w największym parku Nowego Jorku. Po obu stronach cokołu jest duży napis „POLAND”, a z jednej strony dodatkowo inskrypcja po angielsku (w tłumaczeniu): „Władysław Jagiełło, Król Polski, Wielki Książę Litewski, 1386 – 1434, założyciel wolnej unii ludności Europy środkowo-wschodniej, zwycięzca nad krzyżackimi agresorami pod Grunwaldem, 15 lipca 1410”. Tutaj spotykamy też innych Polaków.

Następna placówka jest na szczęście dla nas bardziej interesująca: Muzeum Historii Naturalnej. Tomek cieszył się szkieletami, dla mnie najbardziej interesująca była platforma do stania imitująca trzęsienie ziemi oraz wystawa poświęcona kosmosowi (gdzie był też poniższy meteoryt). Kulminacją było planetarium i świetna projekcja o historii wszechświata.

Po muzeach odpoczynek przy pięknych widokach na oślej łączce w Central Parku. W ruch poszedł suchy prowiant, a następnie aparat.

Tego dnia postanowiliśmy też nadrobić zaległości z 3 maja. Udaliśmy się więc do Rockefeller Center. To trzeci drapacz chmur w naszej kolekcji, najniższy (liczy tylko 259 metrów do dachu), ale w mojej opinii widoki z niego biją na łeb na szyję zarówno One World Trade Center, jak i Empire State Building! Po pierwsze, stoi się faktycznie na samym dachu i świadomość, że wyżej jest tylko gołe niebo robi wrażenie. Po drugie, w One World chodziło się wewnątrz, za szkłem, a w Empire była krata psująca efekt. Tutaj jesteśmy na świeżym powietrzu, a od pionowej ściany w dół dzieli nas niezbyt wysoki murek. No i z punktu widzenia panoramy miasta, jesteśmy najbliżej Central Parku, to raz, a dwa – tylko stąd widać zarówno WTC, jak i ESB na raz. Po raz kolejny byliśmy w miejscu, po którym nikt nie spodziewał się wielkiego szału, które Tomek gotów był nawet odpuścić, a tymczasem zostaliśmy mocno zaskoczeni…

Przejazd windą, podobnie jak w poprzednich wysokościowcach, był atrakcją. Tym razem sufit był przeszklony, a cały widoczny szyb oświetlony był kolorowymi diodami.

Zaczęło już się ściemniać. Poszliśmy zatem na best of the best, czyli Times Square! Kawa w Starbucks i wieczorna kontemplacja gry świateł z ekranów. To był dobry i – jak na Nowy Jork – całkiem luźny i spokojny dzień. Trochę nas zmoczyło, ale myślę, że pogoda też chciała sprawić prezent Tomkowi, tylko w przeciwieństwie do mnie (hahaha) jej trochę nie wyszło…

udostępnij:
Maciek American Dream, świat