To będzie prawdopodobnie jeden z najbardziej osobistych wpisów na moim blogu. Zaraz obok relacji ze Stanów, ale chyba jednak bardziej. Bo będę opisywał więcej emocji, niż miejsc.
Sobota, 17 czerwca 2023. Budzę się późno. Najpóźniej, jak tylko potrafię. Bo dzień wolny. Bo brak planów. Bo… samotność. Wszyscy wokoło mają już jakieś plany, a ja – jako introwertyk – nie do każdych planów mogę dołączyć, nie we wszystkim się odnajdę, nie na wszystko potrafię się wprosić tak, żeby nie czuć się niechcianym. Bo to jedna z najgorszych rzeczy, jaka może się trafić introwertykowi w relacji z drugą osobą.
Jest jeszcze jeden wymiar tej samotności. Dopiero, co poprzedniego dnia wróciłem z wycieczki z Madzią z Białegostoku, a dzisiaj ona idzie ze znajomym na wesele. Gdzieś daleko. Daleko ode mnie. Nawet nie w Krakowie. Zresztą, co mi po Krakowie – siedzę w Lublinie.
Łączę śniadanie z obiadem i oglądaniem powtórki Familiady w telewizji. Tak dla zabicia czasu, bo czuję się bardzo nieswojo i wiem, że z każdą minutą będę musiał walczyć z coraz bardziej uporczywymi myślami, z coraz bardziej uporczywym uczuciem, że jestem nie tam, gdzie być powinienem. Gdziekolwiek bym jednak był – nie ma to znaczenia, bo tam, gdzie być powinienem, być nie mogę.
Trochę mnie nosi w czterech ścianach, zwłaszcza, że za oknem moja ulubiona pogoda. Jakieś 20 stopni, niebo całkowicie zachmurzone, lekki wiaterek. Muszę się ruszyć. Nawet jeśli samemu. Nie po to mam swoją czerwoną strzałę. Biorę kluczyki do samochodu i wychodzę.
Nałęczów. Tak blisko, a tak daleko. Tyle razy w przeszłości chciałem tutaj przyjechać, a byłem bodaj tylko raz. I to kiedy! Na lodach na pielgrzymce do Wąwolnicy po pierwszej Komunii. Wieki temu. Nałęczów jest na tyle blisko, że wizytę ciągle odkładałem na kiedy indziej, bo tutaj zawsze można przyjechać. Tylko to >>zawsze<< nie następowało. Dopiero w czasie pandemii odkryłem, co traciłem, mając pod nosem. „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.
No dobrze, żeby wpis miał choć odrobinę wartości, mała wstawka o Nałęczowie. Miasto to w Polsce kojarzone jest zapewne z wodą mineralną Nałęczowianka, którą – istotnie – właśnie tutaj rozlewają. Z gminą można kojarzyć także Cisowiankę, która z kolei ma swój zakład w pobliskiej wsi Drzewce. Sam Nałęczów ma niewiele ponad 3700 mieszkańców. Jest uzdrowiskiem, należącym do tzw. lubelskiego trójkąta turystycznego Nałęczów – Puławy – Kazimierz Dolny. Co więcej, to jedyne w Polsce uzdrowisko o profilu wyłącznie kardiologicznym – więc i ja przyjechałem tutaj po ratunek dla swojego serca. Przede wszystkim jednak leczy się tu chorobę wieńcową, nadciśnienie tętnicze, nerwice serca i stany ogólnego wyczerpania psychofizycznego. W centrum miasta znajduje się 25-hektarowy Park Zdrojowy ze stawem i historyczną zabudową, do której należy pałac Małachowskich, Stare Łazienki, sanatorium Książę Józef, Werandki oraz Domek Gotycki. Odwiedzający mogą korzystać z uroków palmiarni i pijalni wód mineralnych. Nałęczów znany jest także z zabytkowej, willowej zabudowy. To właśnie ona, a konkretnie jeden budynek, jest jednym z celów mojej dzisiejszej podróży.
Koniec części edukacyjnej. Parkuję koło ronda przy Ochotniczej Straży Pożarnej, takie moje tradycyjne już miejsce. Jednak zamiast do Parku Zdrojowego, swoje pierwsze kroki kieruję na ulicę Lipową. Po drodze sprawdzam czy w jednym ze sklepów z pamiątkami dalej sprzedają magnesy z sowami. Kiedyś dałem taki Madzi. Sprzedają.
Żeby było też trochę transportowo, to spotykam pierwszego w Polsce elektrycznego Karsana, autobus klasy mini, obsługujący Nałęczowską Komunikację Lokalną, której ideą jest przede wszystkim dowożenie mieszkańców do oddalonego od samego miasta dworca kolejowego.
Docieram na ulicę Lipową. Tutaj, przy numerze 27, znajduje się przepiękna, drewniana Zielona Willa „Nagórze”, zbudowana w 1882 roku w stylu szwajcarskim. Jestem tu nie bez powodu. Madzia uwielbia drewnianą architekturę, a jeśli budynek jest więcej niż parterowy – jest w siódmym niebie. To miejsce na pewno by ubóstwiała. Myślę o niej i robię kilka zdjęć. Po chwili zadumy, ruszam w stronę centrum.
Park Zdrojowy niestety aktualnie jest w remoncie. Zamknięte są jego największe atrakcje, czyli Pałac Małachowskich oraz staw. Nadal można jednak kupić tutaj lody czy wypić gorącą czekoladę 😊 Korzystam z pierwszej opcji. Odrobina słodkości w mojej niedoli się należy. Madzia na pewno się dzisiaj więcej beze mnie nawcina.
Postanawiam zaryzykować i – mimo tego, że rano padał deszcz – udać się na spacer swoim ulubionym szlakiem. Najwyżej moje najlepsze (a zarazem jedyne…) adidasy będą do wyrzucenia. Madzia zawsze powtarzała, że powinienem mieć przynajmniej jedne zapasowe. Przechodzę przez Park Zdrojowy i małym mostkiem dostaję się na ulicę Spacerową. Później przez las, pod górę (oj, ciężko, ciężko!) w kierunku tutejszej wieży ciśnień. Zapewne niewielu turystom, odwiedzającym Nałęczów, przyjdzie do głowy, że tutejsza wieża ciśnień, to bardzo ciekawy, futurystyczny obiekt. Nie jest ona jednak moim dzisiejszym celem. Dzisiaj celem jest sama droga i to, co dzieje się w głowie. Przechodzę przez las, momentami odganiam komary (tak, ich chyba bałem się bardziej niż błota, ale stwierdziłem, że dziś nic mi nie zabierze tego spaceru), momentami drepczę w błocie i w końcu docieram do dróżki wiodącej przez bezkresne pola. Moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc w okolicy Lublina. Polecałbym bardzo, gdyby nie to, że wolę jednak, aby nikt mi się tu nie pojawiał, gdy ja spaceruję. Oczywiście za wyjątkiem Madzi. No, i może jeszcze kilku osób.
Jeśli ktoś jest niski – jak Magda – to prawdopodobnie znalazłby tutaj miejsca, w których, przy obróceniu się o 360 stopni, za wyjątkiem latającego spodka (wieża ciśnień), nie dostrzegłby żadnych śladów ludzkości.
Zwalniam tempo. Wyjmuję z kieszeni malutką ośmiorniczkę, którą kupiłem mi i Madzi. Zaczynam mówić sam do siebie. Potem staję, rozglądam się dookoła i krzyczę w każdą stronę: „mam dziewczynę!” Zastanawiam się nad Magdą. Nad sobą. Nad naszą relacją. Nad przyszłością. Długo myślę o wszystkich swoich wadach, których jestem świadomy. Łapię się za głowę – jak w ogóle można ze mną spędzać czas? Jak w ogóle można chcieć ze mną rozmawiać? Jak w ogóle można mnie lubić? A coś więcej niż lubić? Nie, to niemożliwe. Myślę nad znaczeniem słowa „kochać”. Następnie rozbieram Magdę. Spokojnie – tak tylko w przenośni, na czynniki pierwsze. Na inne rozbieranie jeszcze przyjdzie czas (mam nadzieję!). Myślę o Madziowych zaletach. Jest ich tak wiele! Jest kochana. Potrafi troszczyć się o drugą osobę, jak nikt inny. Potrafi dbać o drugą osobę, jak nikt inny. Pamięta o drugiej osobie. Poświęca jej czas, energię, zaangażowanie. Potrafi przytulać, jak nikt inny. Daje przy tym niesamowite ciepełko, także to w sercu. Ma świetne poczucie humoru, dystans do siebie i świata, a gdy się uśmiecha, to człowiek zapomina o swoich problemach. I… ja tutaj tylko kilka napisałem, a tam, na miejscu, spędziłem dobrych kilkadziesiąt minut na myśleniu właśnie o tym. Ale – Madzia jest tylko człowiekiem. Jak ja. Ma też jakieś wady. Myślę i o tym. Tych może nie będę wypisywał, bo nie wypada. Wnioski jednak mogę już zdradzić. Wszystkie są przyćmiewane przez zalety i wszystkie albo tylko sprawiają, że jest jeszcze bardziej Madziowa, albo są do zaakceptowania. Wiem już czego chcę.
Jest godzina 17, potem 18, potem 19… Magda pewnie dobrze się już bawi na weselu. Nie daje żadnych znaków życia. Czuję gorzki smak w ustach, a serce wyrywa się: „co ty tutaj robisz, głupcze!” Jesteśmy tak blisko, a tak daleko… Jak ten Nałęczów.
Maciek