Maciek

Jako że Tomek wziął dzisiaj urlop na żądanie od wspomnień*, to mogę sobie trochę pofolgować 🙂 Choć sam walczyłem o to, by zmieścić się w dzisiaj z dodaniem tego tekstu, nikt nie ma lekko.

2 maja 2019. Och, wreszcie nie będzie zdjęć samolotów. Pierwsza noc powinna być na odespanie całodziennej tułaczki z Lublina, przez Warszawę i Atlantyk, do East Meadow? Nic z tych rzeczy! „Wyjeżdżamy o ósmej, jeśli chcemy zdążyć w miarę zobaczyć to, co zaplanowaliśmy” – tak brzmiał przekaz Tomka. Byłem wtedy jeszcze (pewnie dalej jestem, choć już mniej) kompletnie zielony w te klocki – czyli Nowy Jork – więc nie protestowałem, co normalnie bym zrobił w obliczu zamachu na mój sen, lecz się pokornie zgodziłem.

Tomek podjechał pod dom Liz swoim Volkswagenem Jettą. Śniadanie miało nastąpić po drodze. Nie mając pojęcia co wziąć ze sobą, ale wiedząc, że czeka nas cały dzień na nogach, wziąłem dosłownie kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Tomek pewnie będzie pamiętał, co jedliśmy i o tym napisze, więc daruję sobie penetrowanie pamięci.

Pierwszy problem pojawił się już na etapie przesiadki do pociągu. Gdzie zaparkować? Parking pod stacją płatny, inne są prywatne… Ostatecznie wybór padł na pobliską bibliotekę. Teoretycznie znak głosił, że miejsca parkingowe są dla czytelników, więc położyliśmy dla zachowania pozorów jakąś książkę za przednią szybą i zadowoleni z typowo polskiego kombinatorswa, ruszyliśmy na stację Merrick, najbliższą względem naszego East Meadow.

Tutaj mała wstawka transportowa, więc niezainteresowani mogą pominąć akapit. Pociągi kursujące po wyspie tworzą system nazwany LIRR (Long Island Rail Road). Jego operatorem jest MTA (Metropolitan Transportation Authority), które odpowiada za transport publiczny w stanie Nowy Jork, czyli m.in. także za nowojorskie metro, autobusy miejskie i kilka innych systemów kolei lokalnej. Po dogłębnej analizie obowiązującej w trakcie mojego pobytu w USA taryfy, doszedłem do smutnych wniosków, że nie ma żadnej opcji biletu czasowego, który po pierwsze objąłby zarówno dojazdy LIRR do Nowego Jorku, jak i metro na miejscu, a po drugie byłby tańszy niż kupowanie za każdym razem biletów jednorazowych, zważając na planowaną liczbę wyjazdów. Bilety czasowe dostępne były w opcji na tydzień (za krótko) lub na miesiąc (za drogo), a i tak obejmowały tylko system kolei na Long Island, czyli bez metra. A bilety jednorazowe wcale nie były tanie. Cena przejazdu LIRR z Merrick na Penn Station (właściwa nazwa New York Pennsylvania Station – główna stacja kolejowa Nowego Jorku, tuż przy Empire State Building) była uzależniona od tego, czy jechało się w godzinach szczytu (peak) czy poza szczytem (off-peak). I tak, w przypadku round trip (podróży w obie strony) możliwe były następujące opcje biletów jednorazowych:

  • przejazd poza szczytem w obie strony,
  • przejazd poza szczytem tam i powrót w szczycie,
  • przejazd w szczycie w obie strony,
  • przejazd w szczycie tam i powrót poza szczytem.

Zakupiony np. w automacie (my tak robiliśmy) bilet można było wykorzystać w dowolnym momencie, ważne było, by pilnować godzin szczytu oraz by powrót nastąpił tego samego dnia. Aha, cena, bo pewnie to wszystkich najbardziej interesuje, a jeszcze nie napisałem… Wahała się między 20 a 25 dolarów tam i z powrotem, o ile mnie pamięć nie myli. Bilet off peak, który mam przed oczyma, ma nadrukowane $20,50. Na żadną zniżkę się nie łapałem. Umówmy się, że zdjęcia biletów itp. wrzucę w osobnym wpisie, gdy będzie luźniejszy dzień do opisania, w którym na przykład nie wyjeżdżaliśmy z East Meadow. Jeśli nie zapomnę, rzecz jasna.

W pewnym momencie, kawałek przed Manhattanem, pociąg wjeżdżał pod ziemię. Uderzenie różnicy ciśnienia, gorzej niż przy starcie/lądowaniu samolotu, czuć było w momencie przejazdu pod East River. Wysiadka na Penn Station. Stacja niczym się nie wyróżnia, ot zwykły podziemny dworzec, może tylko nieco większy. Amerykanie uważają, że infrastruktura codziennego użytku ma być przede wszystkim funkcjonalna, a nie ładna. Słynne żółte autobusy szkolne, których jest tutaj naprawdę cała masa, to w praktyce pojazdy złożone z kawałków blachy z widocznymi nitami na łączeniach. Większość budynków w mieście ma na dachu wieże wodne, ponieważ miasto nie zapewnia odpowiedniego ciśnienia w wodociągu dla wysokich budowli. Nad ulicami East Meadow dziesiątki kabli przesyłowych. To tylko przykłady funkcji nad wyglądem.

Wyjście na ulicę ze stacji było niesamowitym uderzeniem. Nie było płynnego, stopniowego przejścia w coraz wyższą zabudowę, ale człowiek od razu stanął pod Empire State Building. Szok!

Ja próbuję się oswoić, Tomek kręci pierwszy filmik z pozdrowieniami. No, ale nie ma co się rozwodzić nad zatłoczoną ulicą, pora iść na pierwszą atrakcję. I tutaj też od razu z grubej rury, bowiem wjeżdżamy na budynek pod którym wysiedliśmy: 86. piętro Empire State Building…

Sam przejazd windą to już wielka atrakcja. Zamiast sufitu ogromny ekran, na którym w trakcie jazdy „dobudowywały się” kolejne piętra budynku.

Co tu dużo mówić, jakby porównać do poprzednich najwyższych budynków, na których byłem (mówię o TV Tower w Berlinie, wrocławskim Sky Tower czy naszym poczciwym Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie), to teraz znalazłem się w innej lidze. 443 metry wysokości całkowitej i 381 metrów do dachu robi swoje. Stoimy na tarasie na świeżym powietrzu, od ściany w dół dzieli nas jedynie krata. Powoli obchodzimy dookoła i kontemplujemy widok na wszystkie strony świata. Chrysler Building z przepięknym dachem od wschodu, Central Park od północy, New Jersey od zachodu i wreszcie Lower Manhattan z nowym World Trade Center od południa. Robimy serię pamiątkowych zdjęć i filmików. Pogoda sprzyja widokom, niebo praktycznie bezchmurne, jest ciepło i słonecznie.

Zjazd windą w dół, piętra tym razem się zwijają.

Przy pierwszym przemyśleniu co dalej opisywać, słowo, którym mógłbym opisać każdy kolejny obiekt to „słynne”. Bowiem idziemy słynną Piątą Aleją i trafiamy na słynny Madison Square, słynny złoty zegar i słynny Flatiron Building (to ten narożny budynek ze zdjęć). Ciepło, a ja dźwigam kurtkę w ręce. Powoli oswajam się z tutejszym gwarem, ruchem i tłokiem. Jest tak, jak na filmach: nie ma takiej minuty, w której człowiek nie usłyszy dźwięku klaksonu. Jest też ciekawe ułatwienie – czerwony sygnał na przejściach dla pieszych to jedynie sugestia. Kto jest słaby, ten zostaje, reszta tylko patrzy, by nic ich nie przejechało i przechodzi. Nawet jak policjanci stoją obok. A tym nawet nie przyjdzie do głowy, by się zainteresować tematem. Szybko się adaptuję do tych zasad.

Teraz Tomek w pełni przejmuje nawigację i prowadzi nas do kamienicy, w której mieszkali bohaterowie serialu Firends. Kolejna seria fotek.

Idziemy dalej. Nogi zaczynają dawać o sobie znać. Wszędzie chodzimy pieszo, metro kosztuje 3 dolary za przejazd (i też nie ma dla nas innej sensownej opcji), poza tym tu wszyscy chodzą piechotą. Taki ewenement w kraju hegemonii samochodu.

Następny punkt programu oznacza spory kawałek drogi, za to jest jednym z gwoździ programu całego American Dream i na długo, jak nie na zawsze, pozostanie rekordem w swojej kategorii. One World Trade Center!

Tutaj nic nie wyłania się „już z daleka”, nawet jeśli jest najwyższym budynkiem w Stanach, bo wszystko wokoło jest tak wysokie, że zasłania widok. Udaje się jednak znaleźć miejsce, z którego widać cel naszej wędrówki i zrobić pamiątkowe zdjęcia.

World Trade Center wszyscy kojarzą przede wszystkim z zamachem 11 września na Twin Towers. Należy jednak zaznaczyć, że WTC było kompleksem 7 budynków i 11.09.2001 oprócz WTC1 i WTC2 zawaliły się też budynki WTC3 i WTC7. W miejscu fundamentów bliźniaczych wież obecnie urządzony jest Memorial 9/11 – najbardziej poruszające miejsce pamięci, jakie widziałem w życiu. Co do zasady, rzadko robią na mnie wrażenie pomniki, ale to miejsce sprawia, że człowiek momentalnie poważnieje i wchodzi w stan zadumy. A przecież to tylko dwie wielkie dziury w ziemi z wodą spływającą kaskadowo w dół i wypisanymi nazwiskami ofiar dookoła. Prostota kontrastuje z tragedią, jaka się tu rozegrała, a zaraz obok nowy, wyższy, szklany drapacz chmur, jako symbol nowej epoki nie tylko dla miasta, lecz całego kraju.

Po chwili indywidualnych refleksji oraz krótkiej wspólnej modlitwie w intencji ofiar zamachu, przyszła nasza kolej, aby wjechać na ponad półkilometrowy dach Ameryki (dokładnie 541 m wysokości całkowitej). Chciałem zaznaczyć, że Tomek nie chciał tutaj wchodzić. Dukał coś, że to budynek bez duszy, że kolejny wieżowiec mu niepotrzebny, że drogo…

Ale potem mi dziękował, że się uparłem, aby poszedł ze mną. Na początek historia znana już dziś z Empire State Building – atrakcją była sama jazda na górę. Jednak tym razem ekranem była każda powierzchnia windy, poza podłogą. Niektórzy nie mogli patrzeć i zasłaniali oczy, bowiem doświadczyliśmy podróży bez barierek i bez trzymanki w górę, a na naszych oczach rosła 360-stopniowa panorama Manhattanu zmieniająca się na przestrzeni lat. 47 sekund niesamowitej podróży!

Na górze, zanim wejdzie się do One World Obserwatory, na ogromnym ekranie prezentowany jest krótki film o rozbudowie Manhattanu. Na zakończenie odsłania się kotara i naszym oczom ukazuje się nieziemski widok. Podchodzimy do szyby. W zasadzie ja (choć też nie od razu), a Tomek ciągle ma obiekcje. Jesteśmy na 102. piętrze, a od 400-metrowej, pionowej przepaści dzieli nas kilkucentymetrowej grubości szyba. Pierwsze kroki tutaj są niepewne. Nie powiem, że budynkiem chwieje, ale w nogach czuć jednak jego drgania i na początku człowiek czuje się mocno nieswojo. Widoki są jednak niezapomniane. Uczymy się Nowego Jorku jak na mapie. Stąd widać wszystko. Patrzymy na Statuę Wolności (zdjęcie wyżej) i Most Brookliński. Na Empire State Building i Central Park. W pewnym momencie dostrzegam śmigłowiec, których tutaj mnóstwo. Ale ten jest wyjątkowy. Leci, a ja widzę go od góry. Wołam Tomka:

-Patrz, helikopter pod nami leci!

Tomek spojrzał w dół, po czym machnął prawą ręką i szybko odwrócił się na pięcie.

Zjazd windą to ponownie duża atrakcja, choć tym razem byliśmy już na to przygotowani. Na dole dają o sobie znać trzy rzeczy: niebo robi się pochmurne, nogi coraz bardziej czują przebyte kilometry, a kiszki marsza grają. Obieramy azymut zgodnie z planem: Most Brookliński. Z jednym zastrzeżeniem: wchodzimy do pierwszego lokalu z jedzeniem, na które będzie nas stać.

…czyli do McDonalda. Bierzemy porcje największych frytek jakie mają. Jeszcze tego nie wiem, ale chyba tylko jeden lub dwa dni obędą się tutaj bez tego przysmaku.

Most Brookliński. Zaczyna padać. Nakładamy kurtki i idziemy na środek. Sama konstrukcja to stalowa, podrdzewiała i pomazana kratownica oraz wąskie drewniane przejście podzielone na pas dla rowerzystów i pieszych. Nie wiem jak jedni z drugimi się nie zabijają tutaj. Pod nami samochody, jeszcze niżej East River. Seria fotek i (brakuje mi już niepowtarzających się przymiotników) niezwykły widok na Lower Manhattan. Z dołu ciągłe trąbienie kierowców, nad głowami jeden helikopter za drugim.

Całej długości mostu nie przeszliśmy, ale połowę przekroczyliśmy, więc można powiedzieć, że noga na Brooklinie postawiona. Wracamy na Manhattan. Przerwa na fotki pod Manhattan Municipal Building.

Następuje mordercze przejście piesze do Washington Square. Robi się ciemno i pada deszcz. Szybko przechodzimy pod łukiem triumfalnym i, świadomi, że jeszcze kawał drogi przed nami, zmierzamy do parku High Line, na który, nie ukrywam, uparłem się wbrew Tomkowi. Co z tego, że już nie pada. Leje. A rano tak pięknie było…

High Line to park powstały na estakadzie dawnej linii kolejowej. Unikatowy na skalę światową przykład doskonałej rewitalizacji zdegradowanych terenów postindustrialnych. Wspaniała gra świateł i różnorodna zieleń wkomponowana w bulwar. Z tym parkiem wiąże się pewna historia, po której właśnie to miejsce bardzo chciałem zobaczyć. Otóż w 2015 roku zgłosiłem razem ze swoim stowarzyszeniem do Budżetu Obywatelskiego Lublina projekt zagospodarowania filarów niewybudowanego wiaduktu drogowego na tarasy widokowe z iluminowanym napisem i roślinami pnącymi (link do artykułu). Jeden z mieszkańców, z którymi wówczas o tym rozmawiałem, życząc nam, wariatom, powodzenia, porównał ten pomysł właśnie do parku High Line. Od tamtej pory utkwiło mi to w pamięci i niespodziewanie będąc na miejscu, grzechem było tu nie zajść. A o naszym projekcie kiedyś rozpiszę się osobno, bo to ciekawa historia jest.

Wracając. Ceną wizyty w High Line był coraz większy ból nóg i kompletne przemoczenie. To już nie była ulewa, lecz ściana deszczu. A został jeszcze jeden punkt programu. Chcąc Tomka wyjednać powiedziałem, że możemy zrezygnować, wiedząc o ryzyku. Bilet był tylko na ten jeden dzień, jak nie pójdziemy – przepadnie. Tomek, zdenerwowany jak nigdy, stwierdził, że nie po to mókł tyle, by teraz się poddać. Zaimponował mi wtedy niczym Wąski Siarze.

Jesteśmy. Stąd przynajmniej będzie jeden krok na Penn Station na powrót. Empire State Building po raz drugi – nocą. To właśnie tego dnia zostało zrobione zdjęcie ze strony głównej. Było nam zimno, mokro i zastanawialiśmy się, czy następnego dnia nie obudzimy się przeziębieni. Ale New Jork by night to coś, czego nie można przegapić…

New York

* EDIT: Tomek jednak wrzucił tekst z tego dnia 🙂

udostępnij:
Maciek American Dream, świat