Tomek

Noc była wyjątkowo krótka. Po odebraniu Maćka z lotniska i powrocie do East Meadow i na plebanie, ogarnąłem jeszcze plan na dzień jutrzejszy i położyłem się spać.

Ponieważ ode mnie na Manhattan jedzie się około 45 minut pociągiem a wcześniej trzeba podjechać kilka mil na stację, postanowiliśmy wyruszyć o godz. 8.00 aby na spokojnie około 10:00 rozpocząć poszczególne punkty planu „American Dream”. I tu musze napisać komentarz do tego co napisał Maciek (2 maja 2020), a mianowicie: srutututu majtki z drutu😉 Wcale nie zmuszałem go do wstawania tak wcześniej – bo to zostało ustalone jeszcze przed jego przylotem. A powodem było to, że w każdym tygodniu mogłem mieć pełne dwa dni wolne, a w pozostałe miałem jakieś obowiązki. Tak się akurat złożyło, że wtedy czwartek i piątek miałem wolne. I tyle w temacie 😉

Z tego co pamiętam, to na śniadanie przywiozłem dla niego i dla siebie frytki z Burger Kinga, ale nie jestem pewny. Nie mniej jak to ja – kilka minut przed czasem zapukałem do drzwi, a oczywiście Maciek zamiast być gotowym do drogi, ubzdurał sobie, że jeszcze mamy usiąść i razem z Liz zjeść śniadanie. O zgrozo… i tak wyjechaliśmy z jakimś poślizgiem czasowym.

Skorzystaliśmy z podpowiedzi Nancy i postanowiliśmy samochód zostawić przy parafii w Merrick, oddalonej kilkadziesiąt metrów od stacji, ale ponieważ nie było gwarancji, że wrócimy przed godziną 20:00 (wtedy zamykają bramy), postanowiliśmy znaleźć inne miejsce. Padło na parking przy publicznej bibliotece.

Oczywiście napis „Tylko dla użytkowników Biblioteki” odstraszał, ale postanowiliśmy poczuć smak ryzyka i na granicy prawa zostawić jednak tam auto. Choć Amerykanie są bardzo sympatyczni, to wiem, że w takich sytuacjach (dość prowizorycznych) postępują często stanowczo, więc dla ściemy zostawiliśmy na wierzchu jakąś książkę, jako zasłonę dymną, że korzystamy z biblioteki i poszliśmy na dworzec.

Nie będę się rozwodził nad rodzajami biletów, kosztów i ilości linii kolejowych, bo normalnego człowieka to nie interesuje. No ale byłem przecież z Maćkiem 😊 Szereg jego pytań o biletomat, sposoby płatności itd. mogłyby sugerować, że jestem pracownikiem kolei na Long Island. Ja tymczasem podchodziłem do tego zadaniowo, tzn.: ustalić kierunek, kupić bilet, dojechać pociągiem i cieszyć się…. stolicą świata, jaką jest niewątpliwie NYC.

Ustaliliśmy, że raczej robimy zdjęcia wszystkiemu co się rusza, żeby ewentualnie powyrzucać niepotrzebne zdjęcia i rozpoczęliśmy podróż.

Nie wątpliwie warto jechać pociągiem z Long Island po prawej stronie wagonu, bo z tej strony, z każdą przejechaną milą zabudowa stawała się coraz wyższa. Jednak, gdy na horyzoncie pojawia się już Manhattan, wpada się w czarną dziurę, tzn. w podwodny tunel, którym wjeżdża się na największą stację NYC, czyli Penn Station (Pensylwania Station). Dla ciekawskich powiem, że znajduje się ona pod jedną z największych hal koncertowym NYC, czyli pod Medison Square Garden.

Już teraz zdradzę, żeby nie zapomnieć, że wieczorem Maciek wyszedł z pociągu powrotnego nie pocieszony, ponieważ liczył, że bilet pozostawi sobie na pamiątkę, a jest jakiś taki dziwny zwyczaj, że kontroler, po drugim sprawdzeniu biletu po prostu go zabiera 😊

Dojechaliśmy…

W pogotowiu okulary słoneczne i naładowane telefony, aby uwiecznić każdy nasz ruch. Pierwsza reakcja Maćka, była do przewidzenia. Chyba każdy, kto pierwszy raz przyjeżdża na Manhattan i wychodzi z Penn Station przeżywa szok: dopiero co wsiadaliśmy do pociągu pomiędzy zwykłymi domkami jednorodzinnymi, a tu wychodząc z podziemi stacji stajesz od razu pośród największych wieżowców świata, mając w zasięgu wzroku, to o czym marzą miliony ludzi, czyli Empire State Building (ESB).

Przyznam się, że pomimo, że byłem tam kilkanaście razy w ciągu mojego rocznego pobytu w USA, to widok ten zawsze robi na mnie wrażenie i przyznam, że bardzo tęsknie do tamtych miejsc i ludzi.

Tu UWAGA – pochwalę Maćka. Kilka tygodnie przed jego przylotem kupiliśmy kartę „New York CityPass” dzięki której, mieliśmy możliwość wstępu do 5 wybranych z 7 możliwych atrakcji NYC, w tym dwa razy na Empire State Building: rano i wieczorem.

86-te piętro ESB robi wrażenie. Maciek był zachwycony (jak każdy zresztą). Widok na cały Manhattan: One World, Cetral Park, słynną 5th Avenue, która ciągnie się wzdłuż całego Central Parku i dociera do jednego z bardziej kultowych miejsc, czyli do Washington Square Park, Brooklyn Bridge czy w oddali Lady of Liberty.

Mijamy jedne z największych atrakcji miasta jak Flatiron Building i złoty zegar znajdujący się przed nim. Kierunek – budynek, który posłużył jako pierwowzór do serialu FRIENDS, następnie One World i kultowy Brooklyn Brigde.

Nie będę pisał co i jak zwiedzaliśmy, o tym pisał Maciek. Ale chyba obaj, a szczególnie być może teraz Maciek, poznawał atmosferę, zapach i dźwięki miasta. Są tylko dwie możliwości: albo się je kocha albo nienawidzi. Ja pokochałem te dźwięki na długo przed przylotem do NYC i za każdym razem gdy tęsknie (tak jak i teraz), na ekranie TV z YouTube leci film z odgłosami miasta.

Wiem, że Maciek jest miłośnikiem komunikacji miejskiej, ale lepiej niech sam o tym pisze, ale dziś ku swojej zgubie postanowiłem, że będziemy przemieszczać się pieszo. Szkoda chować się w podziemiach metra, aby stracić urok miasta.

Rozmawialiśmy chyba o wszystkim i o niczym, poza tym, że Maciek wyśmiał moje nazewnictwo: jak pisałem już we wcześniejszym poście, przyzwyczaiłem się do określenia „przecznica” a nie skrzyżowanie.

Jednak największe emocje dopiero nadciągały.

Przy One World, odmówiliśmy krótką modlitwę za tych którzy zginęli w ataku na World Trade Center, a potem Maciek powiedział – wjeżdżamy na balkon widokowy na One World.

No i po jasną cholerę wjeżdżać na kolejny wieżowiec, żeby zobaczyć to samo? – marudziłem otwarcie. Jak dla mnie to budynek bez charakteru, wyglądu i… w ogóle beznadziejny. Poza tym sfrajerzymy się tylko i wydamy nie potrzebnie dodatkowo sporo kasy. Na dodatek musieliśmy czekać chyba godzinę, żeby móc wjechać na górę. Przy pierwszym podejściu wyrzucili nas z budynku (przepraszam: poproszono, żebyśmy poczekali na zewnątrz), bo przyszliśmy za wcześnie. Jednak…. warto było czekać.

Winda było cała w ekranach tv ukazujących historię budowy One World. Jednak widok lepszy niż z Empire State Building.

Kurde, na początku miałem pełne gacie, bo ma się wrażenie, że budynek się rusza; potem stoisz na balkonie gdzie masz w prawdzie barierki do trzymacia, ale szkło jest tak dobrane i ułożone, że masz wrażenie, że między tobą a podłożem pół kilometra niżej nie ma już nic. Maciek na luzaka, bez lęku, rozłożył ręce i mówi „zrób mi zdjęcie”, a ja biedny ze strachu, ze spoconymi rękoma, marzyłem żeby już zejść na dół. A już prawie ugięły się pode mną kolana (mam lekki lęk wysokości), gdy stanęliśmy przy samej szybie robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie. Masz wtedy wrażenie, że jak tylko delikatnie pchniesz szybę to razem z nią czeka się już tylko prosta droga ku ziemi.

Po cholerę piliśmy wcześniej kawę w Starbucksie, skoro mam już prawie zawał. Na szczęście trochę gonił nas czas, więc zjechaliśmy na dół aby udać się w jedno z moich ulubionych miejsc, czyli na Brooklyn Bridge.

Nogi już mnie bolały, kilometry dawały się we znaki piekącymi stopami, bo wziąłem najgorsze buty do zwiedzania – jakieś tam trampki. Więc każdy krok już sprawiał ból, a na dodatek zaczynało się ochładzać, bo zaczynał się wieczór i na horyzoncie pojawiły się deszczowe chmury.

Na moście zaczęło kropić i niestety do bólu stóp dopadła mnie „jasna cholera”. Jak ja nie lubię moknąć.

Na dodatek, poza deszczem, Maciek postanowił zapierdzielać z powrotem kilka mil, aby zobaczyć starą stację przerobioną na park. Nie ukrywam, że tutaj miałem dość!!! Co za matoł ustalił plan na dziś?… A no tak – ja 😊

Jasna cholera, już nie mam sił. Kurtka mokra, ale jak się okaże – najgorsze jeszcze przed nami. Ja już bez humoru, za co sorry Maciek – ale o tym wiesz, poszliśmy zobaczyć dwie stalowe stare szyny po jakimś tam pociągu przerobionym na park (OK, fajnie to wygląda, ale nie moje klimaty). Pomimo najszczerszych chęci, nie udało mi się storpedować tego pomysłu mojego kolegi i osiągnęliśmy cel.

No i się zaczęło… To już nie był deszczyk, ale ściana deszczu. Maciek zaproponował wcześniej, że warto wejść na Empire State Building jeszcze raz wieczorem, skoro mamy taką możliwość. Wydawało mi się, że to bez sensu oglądać znów to samo, zwłaszcza, że moja kurtka i koszulka były kompletnie mokre, a w butach miałem wodę. Więc już nawet za specjalnie nie mijałem kałuży. Maciek chciał już nawet zrezygnować z wizyty widząc moją minę i to, że chwyciła mnie jasna cholera na ten deszcz, ale wtedy zrobiło mi się trochę głupio, że przyleciał jako gość a ja tu marudzę, więc postanowiłem, nie mówiąc mu o tym, wynagrodzić mu moje narzekanie. Coś tam burknąłem do niego, że nie po to mam „wodę w gaciach”, żeby teraz się poddać, wracać na dworzec i do domu.

Wjechaliśmy drugi raz tego dnia na Empire State Building. Tak jak przewidzieliśmy: było już ciemno i po zachodzie słońca nie było śladu. Było nam zimno, bo na wysokości 86-go piętra wiało, a my cali mokrzy. Ale widok…. ŁAŁ, albo jak mówią w USA – WOW !!!

Gdybym teraz mógł, zgodziłbym się raz jeszcze zmoknąć i oglądać dwie stare durne szyny 😉 żeby znów móc zobaczyć NYC w nocnych światłach.

To był krótki, zimny, ale EPICKI widok.

Potem szybki powrót i suszenie butów i ubrań, bo jutro.. O Boże – powtórka maratonu.

udostępnij:
Tomek American Dream, świat