Będzie seria trzech króciutkich wpisów. Też muszę się nieco odprężyć, zwłaszcza po takim maratonie, ale także tym, jak Tomek się zbiesił i zostałem sam w boju (czego nie mam mu za złe, hahaha).
Po wyprawie do Waszyngtonu i muzealnym tournée w Nowym Jorku, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. W gruncie rzeczy, mój czas spędzony w Stanach można podzielić na dwie kategorie: sightseeing (nie lubię polskiego słowa „zwiedzanie”, ono jest takie prymitywne i kojarzy mi się pejoratywnie z japońskimi turystami wchodzącymi wszędzie z wielkim aparatem) oraz experience. Naturalnie jedno z drugim się płynnie przeplata, jednak patrząc na konkretne dni, widać co jest ich motywem przewodnim. Myślę, że każda porządnie zaplanowana wyprawa powinna być tak skonstruowana, by uczynić zadość zarówno aspektom zobaczenia, jak i doznania. Często jest mało czasu na to drugie lub wręcz nie ma go w ogóle. Tym razem miałem to szczęście, że mogłem zaplanować sobie dni na integrację, dłuższe rozmowy, poznanie kultury i doświadczenie tutejszego stylu życia. Zwłaszcza, że mieszkałem w amerykańskim domu, a nie w gościach u Tomka czy w motelu.
Sobota, 11 maja 2019 roku, była właśnie takim dniem, jednym z trzech kolejnych spędzonych w East Meadow. Poranek spędziłem – wreszcie – na zaległej wideorozmowie z rodziną. Pokazałem jak mieszkam, że żyję i mam się całkiem dobrze. Po południu pojechaliśmy z Liz nad Ocean Atlantycki. Jones Beach. Nigdy wcześniej nie byłem nad oceanem. Morze owszem, ale nic więcej. Oczywiście stojąc na plaży nie widać, że jest to niesłychanie większa woda niż Bałtyk, ale liczy się (znowu) sama świadomość miejsca. Pamiętam swoje doświadczenia z chorwackiej plaży Adriatyku i włoskiej Morza Śródziemnego. Nie miały one – dla mnie – nic wspólnego z pięknymi, szerokimi i piaszczystymi plażami naszego morza. Wiem, że wiele ryzykuję mówiąc, że wolę Morze Bałtyckie niż basen śródziemnomorski, no ale wolę. Mimo niepewnej pogody i zimnej wody. Mając to na względzie, obawiałem się wybrzeża Atlantyku, ale przyszło pozytywne zaskoczenie. Plaża jest szeroka, jest czysto i jest złoty, drobny piasek. I to zapewnienie Liz, że rekinów nie ma, hahahaha 🙂
Nad ocean jeszcze przyjedziemy z Tomkiem na fotki: raz na Jones Beach, a drugi raz na wschodni kraniec wyspy – przylądek Montauk. Dlatego też zdjęcia wstawię w odpowiednim czasie, przyjąłem zasadę, że do wpisów lądują ujęcia zrobione danego dnia. Dziś mam z tym mały problem. Dzień bez Tomka i… praktycznie bez zdjęć 🙂