Maciek

Na każdy wyjazd warto zabrać kilka najpotrzebniejszych leków. Dziś dwa razy się to okaże. Po wczorajszej wyprawie, gdy nasze kurtki suszyły się na specjalnie do tego celu włączonym grzejniku, jedyne co zrobiłem, to profilaktyczny, gorący eliksir z Gripexu i poszedłem spać. Czułem wyrzuty sumienia, że znów nie bardzo był czas pogadać z Liz, ale tym razem mogłem część winy zrzucić na Tomka, hahaha.

3 maja 2019. Na szczęście nikt z nas nie obudził się z gorączką, katarem czy kaszlem. Tymczasem w Polsce święto narodowe, zatem chwila mentalnej łączności z krajem i, po precyzyjnie odmierzonej dawce nocnego wypoczynku, ruszamy na drugi front Manhattanu. Tym razem już bez zastanowienia zaparkowaliśmy pod biblioteką.

Dziś nie było efektu wow! po dojechaniu na Penn Station, czyli wyjścia pod Empire State Building. Było za to coś innego, co sprawiło, że nie wyszliśmy od razu na powierzchnię – pierwszy przejazd metrem i to od razu czerwoną linią nr 1! Przed nami 12 stacji, jedziemy na południe, do końca trasy, do South Ferry. I to jest jedyny dzisiaj wyjątek od reguły, bowiem druga połowa dnia przewidziana jest na północny Manhattan (używając uproszczenia, czyli odnosząc się względem Empire State Building jako punktu centralnego, w praktyce prawdziwie północny Upper Manhattan jest dopiero za Central Parkiem, więc będziemy ciągle w Midtown).

Chciałem w tym miejscu zrobić małą wstawkę transportową na temat nowojorskiego metra, lecz po namyśle stwierdzam, że lepszym momentem będzie 6 lub 14 maja, gdy tym metrem trochę pojeździłem. Także – cierpliwości 🙂

Metro jak metro. Stacje są ciasne, duszne, a osoby z klaustrofobią mogłyby mieć w niektórych miejscach problemy. Nie takie metro znacie z Warszawy. Wysiadka. Krótka orientacja na mapie i jesteśmy na miejscu – Battery Park. Stąd odpływa prom na Liberty Island, czyli wyspę, na której stoi Statua Wolności. Kolejka na stateczek długa, ale osób wchodzi na pokład więcej niż na pierwszy rzut oka by się wydawało. I w tym miejscu odniosę się z powrotem do pierwszego akapitu. Nie mam choroby lokomocyjnej i nie spodziewałem się, że już drugiego dnia mi się ta tabletka przyda, ale… Na pokładzie bardzo kołysało (było wietrznie), w dodatku strasznie czuć było spalinami. Avio Marin poszedł w użycie, choć po fakcie myślę, że obyło by się bez niego. Czasem jednak efekt placebo też jest potrzebny.

Na promie można było posłuchać historii Lady of Liberty, jak pieszczotliwie mawiał o tym posągu Tomek. Nie jest moim celem jej tutaj przytaczać, ale gwoli przypomnienia:

  • Statuę wzniesiono w latach 1884–1886,
  • była darem Francji dla USA w 100-lecie uchwalenia Deklaracji niepodległości,
  • monument przedstawia kobietę w koronie, trzymającą w prawej dłoni pochodnię, a w lewej tablicę, na której umieszczona jest data uzyskania niepodległości przez Stany Zjednoczone (4 lipca 1776 roku),
  • pomnik jest wysoki na 93 metry (z cokołem) i 46,5 metra (bez cokołu), konstrukcja ze stali i miedzi waży 229 ton.

Już na statku nie było miejsca na nudę, pomijając opowiadanie z głośników, głowa groziła ukręceniem się, bowiem praktycznie z każdej strony widoki były niczym z filmu.

Dopłynęliśmy. Tutaj czas wolny na zwiedzanie, zdjęcia i przedzieranie się przez tłum. Muszę przyznać, że, o ile sam fakt bycia pod najbardziej rozpoznawalną budowlą świata jest nobilitujący, o tyle monument mnie rozczarował. Może przez to, że w obliczu dwóch drapaczy chmur, na których byliśmy dnia poprzedniego, nie robił wrażenia swoją wielkością? Może przez to, że pani Wolność jest brudna? Może przez tłum? Może przez ten statek? A może za dużo po prostu sobie obiecywałem?

Powrót na statek, ale jeszcze nie powrót na Manhattan. Płyniemy na pobliską Ellis Island, która należy już do stanu New Jersey. Wyspa w latach 1892–1924 funkcjonowała jako główne miejsce przyjmowania imigrantów. Do chwili ostatecznego zamknięcia w 1954 roku, stacja przyjęła ich około 12 milionów. Po przybyciu byli przesłuchiwani przez urzędników i badani przez lekarzy. Teraz znajduje się tutaj muzeum imigracji, w którym można poczytać także o Polakach. Najwięcej mieszka ich aktualnie w stanie Ilinois (to ten z Chicago), New York (z Nowym Jorkiem, hahaha) i Michigan (z Detroit), a ogólną liczbę naszych rodaków w USA oszacowano na prawie 6,4 miliona.

Wreszcie powrót na stały ląd. Tfu, co ja mówię, Manhattan to też wyspa. No, ale istnieją na nią inne metody dotarcia niż statek. Tutaj metro po raz drugi. Nie pamiętam, która z zielonych linii podjechała jako pierwsza, bo pasowały nam wszystkie trzy – 4, 5 i 6. Znów 12 stacji, ale tym razem na Grand Central Terminal. Ten słynny dworzec najbardziej chyba znany jest ze sceny walca w filmie Fisher King (link). Hala główna faktycznie robi wrażenie (szczególnie amerykańska flaga), ale poza tym – powiedzmy sobie uczciwie – to zwykły dworzec.

Następny punkt: katedra św. Patryka. Normalnie ta neogotycka świątynia robiłaby pewnie ogromne wrażenie, lecz tutaj ginie wśród wieżowców. W nawie bocznej jest polska kaplica, poświęcona Matce Bożej Częstochowskiej. Poza kopią jasnogórskiej ikony, znajdują się tutaj także obrazy i figury polskich świętych: Kazimierza, Faustyny, Jadwigi, Maksymiliana Kolbe i Stanisława Kostki oraz, z tyłu katedry, popiersie Jana Pawła II.

Zmierzamy sławną Piątą Aleją w kierunku Central Parku. Tym razem przewijają się inne filmy, bowiem mijamy gmach Tiffany & CO. (z filmu Śniadanie u Tiffany’ego) oraz Hotel Plaza (i niezniszczalny Kevin sam w Nowym Jorku). Poza nimi także na przykład Trump Tower.

O Central Parku można by pisać wiele. To miejsce jedyne w swoim rodzaju. 26 tysięcy drzew, powierzchnia 341 hektarów, szerokość 850 metrów i długość ponad 4 kilometrów mówią same za siebie i, gdy tę powierzchnię przemierza się na własnych nogach, budzi ona jeszcze większy respekt. Będę tu jeszcze wracał w trakcie swojego pobytu, więc zapewne za każdym razem coś nowego dopowiem, choćby o polskim akcencie. Natomiast 3 maja skupiamy się na dwóch elementach tej przyrodniczej oazy w stolicy świata. Po pierwsze kolejny film (a w zasadzie serial) – Pingwiny z Madagaskaru.

Ta brama w praktyce nie jest ani w jakimś centralnym miejscu parku, ani nie jest okazała, ani nie jest właściwą bramą do ZOO. Jej znalezienie chwilę zajmuje. Jednak mimo wszystko opłaca się, albowiem wygląda identycznie jak ta z ekranu telewizyjnej animacji.

Po drugie – ośla łączka (Sheep Meadow). Tak, jest skojarzenie do East Meadow, w którym mieszkamy z Tomkiem. Nazwa naszej mieścinki, to w tłumaczeniu wschodnia łąka, choć łąki tam żadnej nie widziałem. Ten olbrzymi trawnik to jedno z najlepszych miejsc do zdjęć w parku, a już na pewno najlepsze na piknik czy krótki wypoczynek. Taki też mamy cel. Mógłbym tutaj siedzieć wieczność i kontemplować widoki. Tyle czasu jednak nie było…

Rockefeller Center to kolejny wysokościowiec na naszej liście. Mieliśmy na niego bilety do realizacji, jednak tego dnia obsługa poinformowała nas lojalnie, że na górze jest zero visibility. No cóż, po co wyjeżdżać na górę, jak nic mielibyśmy nie zobaczyć. Przekładamy na inny dzień i od razu zdradzę, że tylko mój upór sprawi, że się tam pojawimy. Obchodzimy cały kompleks dookoła. To tutaj w grudniu staje największa choinka w Nowym Jorku, pod którą Kevina odnalazła jego mama.

Uff, ostatni punkt programu. Choć nogi już nie bolą jak wczoraj, ale to za sprawą po pierwsze przyzwyczajenia, po drugie dzisiaj jednak gros trasy przejechaliśmy metrem. I tutaj będzie odmienna sytuacja do poranka i Lady of Liberty, gdzie dużo sobie obiecywałem i się rozczarowałem. Tym razem nie miałem szczególnych oczekiwań, a tymczasem miejsce, które zaraz zobaczę, wejdzie później do mojego TOP3 z American Dream. TIMES SQUARE.

Przychodzimy tutaj, gdy powoli zaczyna się ściemniać. Pierwszy raz nie goni nas czas, a to za sprawą odłożonej wizyty na Top of The Rock. Tomek mówi, że musimy poczekać, aż zapadnie mrok, wtedy to miejsce staje się prawdziwie magiczne. Idziemy więc do życiodajni Tomka, czyli Starbucksa. Wynosimy kawę na zewnątrz i podziwiamy, jak powoli rolę słońca przejmują sięgające nieba ekrany…

I jakaż wielka ironia, ponieważ Times Square to w rzeczywistości niewielki placyk i skrzyżowanie kilku przecznic (Tomek będzie ze mnie dumny za to słowo), a na ekranach wyświetlają się wyłącznie REKLAMY. Wydawałoby się nic szczególnego, wręcz nawet odpychającego. A jednak przychodzą tu tłumy i… oglądają te reklamy i robią sobie z nimi zdjęcia. Nie znam drugiego miejsca, do którego ludzie przychodziliby specjalnie tylko po to, by pogapić się na reklamy.

Times Square po zmroku faktycznie jest magiczny. Jest jasno jak w dzień, a łuna światła widoczna jest z daleka. Z każdej strony migają ekrany, jeden większy od drugiego. Pokrywają całe powierzchnie ścian budynków. Siedzimy i chłoniemy świat ekranów. Będę tu wracał za każdym pobytem na Manhattanie.

Penn Station nie była daleko. Pociąg do Merrick i do domu. Następny dzień będzie luźniejszy i wreszcie będzie czas faktycznie nadrobić rozmowę z Liz.

Nie pamiętam cośmy jedli na obiad tego dnia. Źle, cośmy jedli to pewnie akurat oczywiste – frytki. Bardziej gdzie i kiedy.

PS: przeglądając zdjęcia widzę, że zapomniałem o jednej rzeczy. Całoroczny sklep bożonarodzeniowy. Coś takiego jest (i to nie jeden, jak się później okaże) w okolicach Skweru Czasów.

udostępnij:
Maciek American Dream, świat